"Outlander" (1×16): Ku nieznanym wodom
Marta Wawrzyn
4 czerwca 2015, 19:30
Nie "Gra o tron", a "Outlander jest serialem, który przekracza najwięcej granic. Finał pierwszego sezonu to najlepszy dowód. Duże spoilery!
Nie "Gra o tron", a "Outlander jest serialem, który przekracza najwięcej granic. Finał pierwszego sezonu to najlepszy dowód. Duże spoilery!
Wiele osób próbowało mnie już przekonać, że naprawdę powinnam być wstrząśnięta tym, co ostatnio "Gra o tron" zrobiła jednej ze swoich bohaterek. A ja Wam mogę tylko powiedzieć: zobaczcie "Outlandera". Tutaj też gwałcą, i to dużo ostrzej. Czegoś takiego jak gwałcenie i torturowanie heteroseksualnego faceta przez homoseksualistę przez dwa odcinki nie było chyba jeszcze nigdzie. A jednak "Outlander" był w stanie zamienić to koszmarne doświadczenie na coś, co nie wydawało się niepotrzebne i co współgrało z całą historią. Wszystko dlatego, że to serial, który pokazuje takie rzeczy w przemyślany sposób, nie rzucając nimi w widza bez sensu, tylko wykorzystując je do prezentowania okrucieństw tamtego świata i pogłębiania relacji między bohaterami.
Gwałt na Jamiem oglądało się strasznie, to prawda. Było to ciężkie, wyczerpujące psychicznie przeżycie. Czy konieczne? Tego nie wiem. Ale choć momentami aż odwracałam oczy od ekranu, kiedy pojawiły się napisy końcowe, żadna scena nie wydawała mi się zbyteczna. Młody Szkot przeżył ogromny koszmar, a dla mnie jako widza było to o wiele gorsze niż wszystkie gwałty w "Grze o tron". Bo tutaj nie mamy do czynienia z żadną grą o jakieś ważne krzesło. Mamy tu zupełnie zwyczajnych ludzi, w których działaniach nie ma ani kropli wyrachowania. Oni zwyczajnie bronią się, bo ktoś chce im zabrać wolność. Jamie już wcześniej się nacierpiał, teraz do tego wszystkiego doszedł jeszcze gwałt. Zaangażowanie emocjonalne widza musi w takiej chwili sięgnąć zenitu i łatwo jest znienawidzić scenarzystów.
Ale, mimo że momentami było ciężko, koniec końców "To Ransom a Man's Soul" oceniam zdecydowanie pozytywnie, choć pewnie była to jedna z najdziwniejszych moich serialowych godzin. Razem z dwójką głównych bohaterów przeszliśmy drogę z więziennej celi tortur – fizycznych i psychicznych – poprzez przywracanie nadziei aż po odpłynięcie w kierunku Francji i to wdzięczne, tak dobrze znane z "Doktora Who" pytanie: "A co, gdyby jednak dało się zmienić przyszłość?". I to wszystko miało sens, było wciągające, jak zwykle nieziemsko zagrane i perfekcyjnie wyważone.
"Outlander" z zaskakującą łatwością i lekkością potrafi totalnie zmienić klimat. W jednej chwili Black Jack gwałci Jamiego, w drugiej oglądamy kompletnie slapstickowy atak na więzienie przy pomocy bydła – i horror zamienia się w farsę. W jednej chwili najseksowniejszy Szkot pod słońcem niemalże żegna się z tym światem, w drugiej ma przed sobą jasną przyszłość, z ukochaną żoną u boku i dzieckiem w drodze. I to wszystko działa, wciąga i zachwyca, niezależnie od tego, czy akurat poruszamy się w najbardziej mrocznym z mroków, czy patrzymy wraz z bohaterami z nadzieją w przyszłość.
Na pewno w dużej mierze to zasługa aktorów. Tobias Menzies wspina się na aktorskie wyżyny, kiedy przemienia się w Black Jacka. Jak na dłoni widać, że to sadysta, człowiek okrutny, pokręcony, chory z nienawiści, ale i… miłości. Głęboko nieszczęśliwy, bo zmuszony żyć w samotności i ukrywać swoją odmienność. Jego demony są prawdopodobnie jeszcze większe niż jego okrucieństwo.
Z kolei Sam Heughan i Caitriona Balfe to duet, o jakim marzy każdy serial zawierający wątek romansowy. Czyli po prostu każdy serial. Ich chemia to coś, co niemalże przechodzi pojęcie zwykłego zjadacza chleba – i oglądacza telewizji. Claire niesamowicie walczyła o przywrócenie swojemu mężowi chęci do życia, w jej kopniakach i łzach było tyle pasji, szaleństwa i namiętności, że mogłaby tym obdzielić przynajmniej kilka serialowych bohaterek.
Końcowy happy end nie wyglądał sztucznie, oni oboje na niego zasłużyli, wręcz go wywalczyli. Po sympatycznym pożegnaniu ze swoimi towarzyszami Claire i Jamie odpłynęli niby ku Francji, a tak naprawdę ku nieznanym wodom. Nic dziwnego, iż w końcu pojawiła się tu myśl, że może da się zmienić przyszłość i uratować Szkocję. Diana Gabaldon oglądała "Doktora Who". W praktyce pewnie nic nie okaże się proste, Gallifrey tym razem nie ma prawa zostać uratowane..
"Outlander" pokazał, że potrafi być bardzo mroczny, i nie sądzę, aby z tej drogi zawrócił. Ten dziwny miks, w którym jest miejsce i na klasyczne romansidło, i na przygody rodem z "Winnetou", i na ostry seks graniczący z porno, i na wyczerpujące emocjonalnie sceny z gwałceniem, mordowaniem i biczowaniem naszych ulubionych bohaterów, po prostu działa. Nie ma powodu, aby cokolwiek zmieniać. To dobry serial, który ma na siebie pomysł.