Z nosem przy ekranie: Majowe rozrachunki 2015
Bartosz Wieremiej
31 maja 2015, 19:03
Jak to dobrze, że ten maj już się kończy – nie powiedział nigdy nikt, kto ogląda seriale. Bez większej więc zwłoki i na koniec miesiąca pozostało porachować się z tym wyjątkowym czasem i z serialami, które w najlepszym wypadku pożegnaliśmy na kilkanaście tygodni. Spoilery.
Jak to dobrze, że ten maj już się kończy – nie powiedział nigdy nikt, kto ogląda seriale. Bez większej więc zwłoki i na koniec miesiąca pozostało porachować się z tym wyjątkowym czasem i z serialami, które w najlepszym wypadku pożegnaliśmy na kilkanaście tygodni. Spoilery.
Maj jest wspaniałym okresem dla miłośników ślubów, rozwodów, zgonów i odjazdów w stronę zachodzącego słońca – w drewnianym pudełku lub bez. To również bardzo wygodne dni na składanie wypowiedzeń, rozpoczynanie dziwnych wycieczek po świecie oraz na przeżywanie załamań, rozstań i zwykłych katastrof – oho, nagle zrobiło się ponuro.
Te telewizyjne godziny uginające się pod ciężarem dziwnych wydarzeń wciąż zmuszają nas do mierzenia się z rozmaitymi emocjami. W końcu jeśli wszystko w poprzedzających miesiącach zostało zrobione dobrze, to w trakcie oglądania finałów będziemy się cieszyć, smucić i powoli zastanawiać, co stanie się z naszymi bohaterami we wrześniu czy październiku. Z drugiej strony, jeśli same przygotowania nie spełniły naszych oczekiwań, ostatni odcinek może jedynie wywołać frustrację i złość – znowu niewesołe rejony. Pomiędzy tym wszystkim znaleźć też można kilkaset odcieni niedosytu, czyli serialowy standard.
Po prostu o tej porze roku ciężko o obojętność…
…gdy wreszcie coś się udaje.
Jak na bardzo, bardzo tajną organizację, S.H.I.E.L.D. ma ogromne kłopoty z utrzymaniem porządku w swoich bazach. Niezależnie od nakładów finansowych i sprzętu, nasi agenci ewidentnie nie są w stanie obronić własnych łajb i samolotów, a ukryte siedziby wydają się wręcz dostępne dla licznych zwiedzających. Serio, odkąd Phil Coulson (Clark Gregg) rządzi czymkolwiek, co kilka chwil jego podwładni stają się ofiarami przemarszu rozmaitych wojsk, tak jakby pan dyrektor nie umiał sobie poradzić nawet z najprostszymi poziomami w grach typu tower defense.
Tym razem nie zamierzam jednak za specjalnie pastwić się nad finałem "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.". Wręcz przeciwnie – były to przecież zadziwiająco przyzwoite dwie godziny. Nie zabrakło dobrze zrealizowanych pojedynków, tempo akcji nie męczyło, historie dotyczące poszczególnych bohaterów były całkiem nieźle napisane, a i rodzicielski duet, czyli Calvin (Kyle MacLachlan) i Jiaying (Dichen Lachman), sprawił wiele radości. Trochę żałuję, że we wcześniejszych odcinkach nie pokazano nam, jak zmieniały się relacje tych dwojga na przestrzeni lat, ale widać niektóre opowieści muszą pozostać w sferze wyobraźni.
Korzystając z okazji, chciałbym życzyć Calowi wielu sukcesów. Oby sprawdził się w roli weterynarza i niczego nie zdemolował.
…gdy próbuje się zastrzelić nie tego bohatera, co trzeba.
W "NCIS" dzieci mordowały dorosłych, Mike Franks (Muse Watson) ponownie gadał zza grobu, a przedwczesny zgon jednego z agentów w poprzednim odcinku uznano za dobry powód do wprowadzenia nowej osoby prosto z jakże kochanego CIA. Słowem nic nowego – fabryka przyzwoitych odcinków pracuje bez zmian, a scenarzystom dalej zdarza się poruszać istotne tematy.
W samym finale opowieść o dzieciach werbowanych przez terrorystów zaliczyła raczej dziwny zwrot. Dostarczono nam także wszystkich wrażeń, których można było oczekiwać – niech będzie, poza przemyślanym cliffhangerem.
Jest zrozumiałe, że raz na jakiś czas twórcy czują potrzebę, aby strzelać do swojego najważniejszego bohatera. Jednak podjęcie takiej decyzji akurat w tym momencie obniżyło napięcie przed jesienną premierą. Czy rzeczywiście ktokolwiek przewiduje, że niezniszczalny Leroy Jethro Gibbs (Mark Harmon) wreszcie kopnie w kalendarz?
Całej tej historii wraz ze wszystkim jej zwrotami ogromnie by pomogło, gdyby w miejsce Gibbsa wstawiono kogoś innego. Poprawka – kogokolwiek innego. Którejkolwiek z postaci byśmy nie wybrali, to każda z alternatywnych opowieści mogłaby być znacznie ciekawsza niż to, co nam zaprezentowano. Tak, nawet ta z Palmerem (Brian Dietzen) w głównej roli.
Na kolejnych stronach m.in. "The Flash", "Elementary", "Grimm", "Once Upon a Time" i "Supernatural".
…gdy rodzinne historie nudzą, a dogodne okazje zostają zmarnowane.
Ileż mniej materiału mieliby twórcy "NCIS: Los Angeles", gdyby na początku postanowiono, że Callen (Chris O'Donnell) nie zostanie pozbawiony normalnego imienia i duetu rodziców mieszkających w zadbanym domku, z przystrzyżonym trawnikiem, upierdliwymi sąsiadami i zgraną paczką żwawych emerytów wpadających na piątkowe imprezki.
Tymczasem 6 sezonów za nami, a nasz agent niczym zdarta płyta wrócił do męczącego miotania się. Jasne, finał miał kilka plusów, Arkady (Vyto Ruginis) wypadł nieźle, a odwiedziny w Moskwie były ciekawym wyborem. Co ważne, (raczej niechętnie) powstrzymano się od natrętnego podbijania stawki do niebotycznych rozmiarów – choć zapewne z przymusu. Jeszcze kilka sezonów, a w "NCIS: Los Angeles" śledzilibyśmy losy agentów międzygalaktycznej agencji broniącej amerykańskich marynarzy przed najazdem jadowitych paprotek.
Na marginesie szkoda, że nie dało się szybciej wypuścić Hetty (Linda Hunt) z mieszkania. Może znalazłaby czas na "odwiedziny" w znanym wszystkim moskiewskim grodzie warownym.
…gdy podróże uczą i przerażają.
Niezależnie od tego, czy był to hełm Jaya Garricka, rzut oka na Killer Frost i Barry'ego (Grant Gustin) w więziennym kubraczku, pierwsze obwieszczenia dotyczące przyszłości Cisco (Carlos Valdes), czy miłe nawiązanie do losu delfinów – podziwiać należy ludzi, którym chciało się wszystkie te detale upchnąć w finał "The Flash".
Najważniejszą lekcją z wizyty w przeszłości i teraźniejszości jest jednak uświadomienie sobie, jak wiele dobrych momentów zawdzięczamy Eobardowi (Tom Cavanagh). Gdyby nie on, wszystkie te godziny spędzone przez bohaterów na jęczeniu i tłumaczeniach byłyby nie do zniesienia. Bez niego wielu wyjątkowych scen po prostu by nie było. Zbudowano ten sezon wokół bardzo osobistego konfliktu, co w zasadzie może być nie do powtórzenia.
Dlatego właśnie u kresu przygody z debiutanckim sezonem pojawiła się odrobina niepewności. Nie, nie chodzi o dziwne coś wsysające całe Central City. Co jeśli scenarzystom nie uda się już więcej stworzyć tak angażującego konfliktu? Czy wtedy nagromadzenie uroczych detali wystarczy, aby regularnie powracać do świata wykreowanego na antenie The CW?
…gdy nieuchronne potknięcia rzeczywiście są nieuchronne.
To było jedno z najbardziej przygnębiających doświadczeń ostatnich tygodni. Sprawa tygodnia tak naprawdę nie była nawet sprawą: Alfreda (Ato Essandoh) uwolniłby byle rekrut, a zaginiona siostra Oscara w zasadzie taka zaginiona nie była. Owszem, prezentowała się równie żywo, jak typowy obiad Liv (Rose McIver) z "iZombie", ale to równie dobrze może ją kwalifikować do grona przekąsek na niejednym serialowym stole (Hannibal pewnie by grymasił).
Muszę też przyznać, że przykrość sprawił mi sugerowany upadek Sherlocka (Jonny Lee Miller), a radość nadchodząca wielkimi krokami wizyta w Nowym Jorku Holmesa seniora. Tak, smucę się i się cieszę – serialowa rzeczywistość w pigułce.
Równocześnie, skoro jesteśmy przy sprzecznościach, martwi mnie, że postanowiono wykorzystać (jesienią zobaczymy w jaki sposób) akurat te dwa wątki, które były dostępne od samego początku istnienia serialu. Tym bardziej że uczyniono to po bardzo nierównej połówce sezonu. Choć w obwodzie zawsze pozostaje niesamowita Jamie Moriarty, to jakiekolwiek błędy w najbliższej przyszłości mogą okazać się dla produkcji CBS bardzo kosztowne.
…gdy dochodzi do spodziewanego awansu, a Ziemi grozi ciemność.
"Heroes and Villans" czy "Once Upon a Time" – którą książkę wolicie? Ta pierwsza sprawiała momentami wrażenie pisanej na kolanie, ale też miała kilka uroczych fragmentów i początkowo nie było w niej miejsca dla Henry'ego (Jared S. Gilmore). Co więcej, pewien tchórzliwy pirat wypadł w niej całkiem nieźle, a radosne życie bohatera znanego jako Rumplestiltskin (Robert Carlyle) było dostatecznie przerysowane, aby sprawić frajdę. Zamiana ról nie wszystkim wyszła na zdrowie, ale cóż, czasem trudno o porządnych antagonistów, szczególnie gdy pochodzą z odzysku.
Najważniejsze rzeczy zdarzyły się za to na samym końcu drugiej części "Operation Mongoose". Henry dostał robotę, do której w zasadzie szykował się od długiego czasu i jak przystało na uciążliwego dzieciaka, postanowił połamać zabawkę, mamrocząc pod nosem coś o nadmiarze mocy. Również Emma (Jennifer Morrison) jesienią załapie się na nowe wyzwania w swoim zawodowym życiu. Miło również, że choć raz nie dokopano Reginie (Lana Parrilla).
Jeśli chodzi oczekiwania wobec następnej serii, to poza bardzo, bardzo mocnym nadużywaniem mocy przez byłego już zbawiciela z mieściny w stanie Maine, nie obraziłbym się na dalszą obecność dwóch smoków. Smoki są fajne. Lubię smoki. Chciałbym mieć smoka.
…gdy jest jak zawsze, a Ziemi grozi ciemność. Znowu.
Praktycznie co roku finały "Supernatural" odbywają się według identycznego schematu. Nie ma w tym nic złego, po tych wszystkich latach człowiek zdążył się przyzwyczaić. Ostatnia seria była jednak tak dziwna, że trudno było ocenić, o co chodzi Carverowi i spółce oraz dokąd właściwie chcą zmierzać. Nawet bardzo lubiana przeze mnie Charlie (Felicia Day) dokonała żywota w mało spektakularny sposób, a odpowiedzialni za jej morderstwo ostatecznie nie stanowili zbyt wielkiego zagrożenia.
Czego więc dowiedzieliśmy się z samego finału? Samych ważnych rzeczy: Rowena (Ruth Connell) ma słabość do Janków Muzykantów, wszystkie sceny zawierające Castiela (Misha Collins) i Crowleya (Mark Sheppard) w jednym kadrze wciąż bawią, a i ukatrupiono Śmierć (Julian Richings). Na dodatek działania dwóch tumanów lubujących się noszeniu flanelowych koszul ostatecznie wszystkim odbiły się czkawką. Czy wspominałem już, że te dwa łosie ukatrupiły Śmierć?! Śmierć! Wracając…
To już nie jest opowieść o rodzeństwie próbującym radzić sobie z katastrofami sprowadzonymi na nich i świat przez działania innych, zły los i wątpliwe decyzje przodków. Nagle wyszła z tego przygnębiająca historia toksycznej relacji dwóch braci, którzy skazali na zagładę cały nieszczęsny świat.
Tęsknię za czasami, w których w "Supernatural" naszemu globusowi groziła "zaledwie" biblijna apokalipsa.
…gdy nawet w Portland trudno o spokój, a Ziemi […]
[…] nie grozi w zasadzie nic szczególnego, bo codzienność jest wystarczająco parszywa. Umówmy się, udało się nawet wrobić zwłoki w bycie Kubą Rozpruwaczem. Zdajecie sobie sprawę, jak idiotycznie brzmi poprzednie zdanie?
Tak, w produkcji NBC dzieje się wiele dziwnych rzeczy. Co pewien czas ubija się tutaj bohaterów, którzy zaczynają być ciekawi i trzyma się tych, którzy nic nie wnoszą. Ponadto dubluje się role, jakie pełnią poszczególne postacie, wrzuca dziwne wątki bez zapowiedzi, a w przypływie kreatywności, pewnie dla zabawy, podąża możliwie oklepaną drogą.
Choć sezon się skończył i zaserwowano kilka ciekawych rozwiązań oraz solidnie przetrzebiono grono książąt, królów i nie tylko, to i tak jedyne wspomnienie, jakie pozostanie po 4. serii, to nieszczęsny pomysł, aby Adalind (Claire Coffee) niespodziewanie zaszła w ciążę. Znowu. Dowodem na to, jaką pomyłką był ów marcowy zwrot akcji, niech będzie to, że paczka prezerwatyw, o której musiał pomyśleć ktoś, kto przez długi czas planował zemstę, oszczędziłaby wszystkim kilkumiesięcznych zmagań z nieudanym wątkiem.
…gdy nieukładające się w całość zdania chodzą człowiekowi po głowie.
"Battle Creek": W ostatniej godzinie z produkcją CBS w odwiedziny wpadł nawet Robert Sean Leonard. I tak nikogo to nie obeszło.
"The Mysteries of Laura": Laura (Debra Messing) wypowiadająca z rezygnacją "Of course he did, chivalrous bastard" chwilę po tym, jak usłyszała, że Jake (Josh Lucas) uratował dziewczynę w sklepie, znacząco poprawiła mi humor tego dnia. Co nie zmienia faktu, że wszystko w tym odcinku pochodziło z najnowszego poradnika: "Jak napisać przeciętny finał i się nie zmęczyć".
"Remedy": Gdy nie jest się genialnym detektywem, konsekwencje ponownego wpadnięcia w nałóg odczuwa cała rodzina… i szpital, który nie może się od nich uwolnić.
"The Big Bang Theory": Wiwat Amy (Mayim Bialik)! Wiwat!
"Person of Interest": Jakim cudem wytrzymano cztery pełne sezony przed skorzystaniem z "Welcome to the Machine"? Wiem, że w paru miejscach już o tym pisano, ale taki przykład cierpliwości po prostu budzi mój podziw.
"Mad Men": Druga połowa 7. serii się skończyła, więc wreszcie będę mógł się zabrać za cały ostatni sezon. Oby na jakiejś plaży.
Tradycyjnie już dajcie znać, jak Wam minęły ostatnie dni. Piszcie w komentarzach, tweetujcie, obserwujcie mnie oraz Serialową na Twitterze, a jak coś fajnego oglądacie i chcecie się tym podzielić, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa.
Do zobaczenia!