"Mad Men" (7×13): Twoje życie będzie przygodą
Marta Wawrzyn
12 maja 2015, 20:03
Wielu rzeczy spodziewałam się po finałowych odcinkach "Mad Men" – oprócz tego, co właśnie zobaczyłam. Matthew Weiner tuż przed wielkim finałem postanowił złamać nam serca. Uwaga na duże spoilery.
Wielu rzeczy spodziewałam się po finałowych odcinkach "Mad Men" – oprócz tego, co właśnie zobaczyłam. Matthew Weiner tuż przed wielkim finałem postanowił złamać nam serca. Uwaga na duże spoilery.
Zastanawialiście się kiedyś, jakim cudem oni ciągle palą, a jeszcze nikt nie zachorował na raka płuc? Koniec z zastanawianiem się. "Mad Men" postanowiło nas uderzyć na koniec jeszcze z tej strony. Bo w tym świecie nie ma szczęśliwych zakończeń. Po prostu.
Pani Robinson upada
Kiedy tydzień temu Don Draper żegnał się ze swoim ptaszkiem, byłam przekonana, że widzimy Betty po raz ostatni. W końcu co więcej można tutaj dodać – jej historia zatoczyła swoiste koło, od kury domowej z trzęsącymi się rękoma, która wylądowała na kozetce u szowinistycznego psychoterapeuty, do świadomej swojej wartości dojrzałej kobiety, która postanowiła się realizować na tym samym polu co profesor Freud. To byłoby idealne zakończenie – otwarte, ale z nutką optymizmu. Matthew Weiner miał jednak inne plany i postanowił na koniec złamać nam serca. Tak, nawet mnie, bo choć przez większość serialu za Betty nie przepadałam, nauczyłam się ją doceniać, szanować, a na koniec wręcz jej kibicować. Choć w "Mad Men" nie ma słabych postaci, w pierwszej żonie Dona niewątpliwie jest coś wyjątkowego. Don to wie i my też to wiemy.
Odcinek "The Milk and Honey Route" to w dużej mierze hołd złożony tej postaci. Podczas gdy wszyscy wokół niej oszaleli z rozpaczy, ona sama podjęła wszystkie trudne decyzje. Henry po otrzymaniu strasznej diagnozy najpierw chciał poruszyć niebo i ziemię, aby dać żonie choć parę dodatkowych miesięcy życia, a potem rozpłakał jak bezsilne dziecko. Sally, która wiele razy, również werbalnie, podkreślała, jak bardzo nienawidzi matki – zdarzyło jej się nawet życzyć Betty śmierci – zareagowała jak normalna istota ludzka. Sposób, w jaki instynktownie zaopiekowała się młodszymi braćmi, był rzeczywiście poruszający, a scena, w której czytała pożegnalny list Betty, zawierający obok suchych dyspozycji mnóstwo ciepłych słów, to wręcz wyciskacz łez. Z tego pożegnania przebijała niewiarygodna wręcz siła i determinacja, żeby wszystko do końca było należycie zorganizowane.
Choć mało kto zareagowałby na wieść o śmiertelnej chorobie tak jak pani Francis, trzeba przyznać, że nie było w tym ani jednej fałszywej nuty. Każde słowo, każdy gest pasował do tej postaci idealnie. Ona rzeczywiście o wiele rzeczy w życiu walczyła – kiedy miało to sens. W cuda nigdy nie wierzyła, a tutaj potrzebny byłby cud w stylu tych, które przytrafiają się tylko i wyłącznie osobom głęboko wierzącym. Po pierwszym szoku podjęła więc świadomie decyzję, że odejdzie z godnością, na własnych warunkach. Nie dlatego że jest uparta i nie dlatego że kocha tragedię, a dlatego że w jej sytuacji nawet Rockefeller by umarł. Nic nie da się tutaj zrobić i tyle. Rentgen powiedział całą prawdę.
W jej śmierci – bo chyba można tutaj już mówić o śmierci – jest coś symbolicznego. Koniec Betty to koniec ery żon idealnych, tych pięknych, wiecznie uśmiechniętych manekinów, żyjących tylko po to, by wychowywać dzieci i spełniać wszelkie zachcianki zmęczonych po całym dniu pracy małżonków. Skrupulatność, z jaką Betty przygotowuje każdy szczegół własnego pogrzebu, jest przerażająca. Bohaterka zachowuje klasę do końca, co po części wynika z jej charakteru, a po części to po prostu nawyk wpojony przez życie w takim a nie innym społeczeństwie. Te kobiety były tak wytresowane. Nie miały czasu na samorealizację i musiały mieć bardzo dużo determinacji, aby wyrwać się z tego błędnego kręgu, zacząć myśleć o sobie, nabyć jakiekolwiek umiejętności pozwalające im znaleźć pracę.
Moja niechęć do Betty – której przez lata nie byłam w stanie ukryć – wynikała po części właśnie stąd, że ona nic nie potrafiła. Nie miała genialnych pomysłów jak Peggy, nie potrafiła zarządzać całym biurem jak Joan, była tylko śliczną, sfrustrowaną kurą domową, która pławiła się we własnym nieszczęściu, przy okazji unieszczęśliwiając wszystkich dookoła. Kiedy tylko oznajmiła, że idzie na studia, cała niechęć znikła jak za dotknięciem magicznej różdżki. Teraz, patrząc na tę bohaterkę z perspektywy, widzę jej złożoność, widzę też, jak bardzo mało było w tym wszystkim jej winy. Ona została wtłoczona w coś, co kompletnie do niej nie pasowało, a jednak przetrwała wszystkie kryzysy, dojrzała, wycisnęła z życia, ile się dało, i stała się kimś najważniejszym w życiu kilku osób. Słowa, które skierowała na koniec bezpośrednio do swojej córki, były po prostu przepiękne, a załamanie Sally to najlepszy dowód na to, że Betty coś się udało. Wychować trzy istoty ludzie, z których jedna już teraz wygląda na wyjątkową.
Wypijmy za tę niezwykłą panią Robinson.
Państwo Campbellowie się całują
"Mad Men" niby wydaje się zbyt cyniczne, aby komukolwiek dać szczęśliwe zakończenie, ale jest ktoś, kto może zyskać na rozpadzie całego serialowego świata. To Pete Campbell, który przez lata był jedną z najbardziej znienawidzonych serialowych postaci, a teraz wyrósł na jedną z najdojrzalszych i najrozsądniejszych osób w całym tym rozgardiaszu. W przedostatnim odcinku serialu spotkało go coś zaskakującego i niezwykłego – propozycja pracy w Wichita, która może odmienić całe jego życie. Pete poszedł za ciosem i postanowił też odzyskać kobietę, która, jak się okazuje, cały czas była tą jedyną.
Nie spodziewałam się tego – ale znów, wszystko zagrało w tym wątku idealnie, poczynając od chaosu z Duckiem, a kończąc na "dzień dobry" rzuconym na pożegnanie w kierunku zachwyconej Trudy. Która dała się przekonać do zaczęcia wszystkiego od nowa, choć przez ostatnie lata robiła, co mogła, aby zapomnieć o swoim mężu i nauczyć się istnieć bez niego. Niesamowite, jak to wszystko się zgrało.
Przy okazji z ust Pete'a padły słowa, które najlepiej chyba odpowiadają na pytanie, dlaczego w "Mad Men" nikt nie potrafi być szczęśliwy. Bo oni wszyscy ciągle szukają czegoś lepszego. Czegoś innego. Klucz do nie tyle w pełni szczęśliwego, co w miarę udanego życia, to zrozumieć, że to ułuda. Że to nowe i lepsze na początku smakuje dobrze, a potem już nie. Nieważne, czy chodzi o nową żonę, pracę czy też o nowe mieszkanie. Pete właśnie zrozumiał, jak w tym wszystkim się nie pogubić. Oby w finale nie został zjedzony przez niedźwiedzia, bo ta przemiana naprawdę mi się podoba.
Dick Whitman mówi, że zabił
"The Milk and Honey Route", jak wiele odcinków "Mad Men", składał się z trzech prowadzonych na przemian wątków. Najbardziej pewnie zapadnie nam w pamięć to, co się stało z Betty, ale bardzo ważne jest również to, co działo się u Dona. Reklamowy guru nie wrócił do Nowego Jorku, nie zamierza więcej pracować dla McCanna i możliwe, że przygotowuje się do tego, by przestać być Donem Draperem. Jedna z najpopularniejszych teorii dotyczących zakończenia "Mad Men" mówi, że Don znów stanie się sobą, tj. Dickiem Whitmanem.
Jeśli rzeczywiście ma taki zamiar, to właśnie uczynił kilka dużych kroków w tym kierunku. Nie tylko nie zawrócił z obranej drogi, ale wciąż uparcie jedzie na południowy zachód, w kierunku Kalifornii, do której zawsze miał ogromną słabość. Jego przygody na prowincji w Kansas są o tyle ciekawe, że po pierwsze, przyznał się po latach przed grupką nieznajomych osób i samym sobą do tego, co zrobił w Korei, a po drugie – spotkał chłopaka, którego uznał za młodszą wersję siebie, i zaopiekował się nim w specyficzny sposób. A przy okazji dość dosłownie nam powiedział, że bycie kimś innym to nic dobrego.
W uśmiechu, który pojawił się na twarzy Dona na sam koniec, po tym jak pozbył się całego swojego majątku i został na przystanku autobusowym pośrodku niczego, była pogoda, jakiej nie widzieliśmy od lat. Jak gdyby nagle zrobiło mu się lekko na duszy i wszystko stało się możliwe. Dziś przystanek autobusowy w Kansas, jutro nowe życie z dala od McCanna i świata reklamy. Jak bardzo Don chce uciec i już nie wrócić, pokazał nam jego koszmar senny z początku odcinka.
Gdyby został w McCannie, pewnie za kilka lat stworzyłby którąś ze słynnych reklam Coca-Coli. Na odludziu gdzieś pośrodku Midwestu może co najwyżej naprawiać stare automaty tej firmy. I nie wydaje się, by mu to przeszkadzało. Tak jak nie przeszkadza mu jakość łóżek w motelach ani przaśność świata, który mija w drodze do celu. To jego ludzie się czepiają – bo bogaty, bo obcy, bo nie mówi całej prawdy o sobie. Jemu zupełnie nie przeszkadza fakt, że prawdziwa Ameryka nie ma wiele wspólnego z luksusami, do których zdążył przywyknąć przez lata pracy w branży reklamowej. Zresztą prawda jest taka, że on nigdy aż tak o to nie dbał, dbał tylko, by kobietom było wygodnie u jego boku.
"Mad Men" zafundowało nam fantastyczną finałową jazdę, pytanie co dalej. Teoretycznie wątki wszystkich bohaterów poza Donem Draperem są pokończone. Betty umiera, Pete jedzie razem z Trudy i Tammy do Kansas, Joan opuściła agencję, Peggy do niej wmaszerowała, Roger zawsze będzie trwał i nigdy się nie zmieni. Matthew Weiner spokojnie mógłby zrobić finał tylko o Donie – taki, który przyniesie zamknięte i oczywiste zakończenie, albo taki w stylu "Rodziny Soprano".
Żadnego skoku z okna bym nie oczekiwała, ale czołówka "Mad Men" jedno mówi dość jasno: że czasem nasz świat rozpada się jak domek z kart, a my zaliczamy długi upadek, tylko po to, by w końcu wylądować w tym samym miejscu (w tym przypadku – w wygodnym biurowym fotelu, z papierosem w ręku). Tak właśnie było z Donem, dla którego ostatnia dekada była sinusoidą, ze wzlotami i upadkami. Ale cały czas była w tym jedna stała – praca w reklamie. Odejście Dona z McCanna oznacza przełamanie tego wzoru. Oznacza to też, że po finale możemy spodziewać się absolutnie wszystkiego. Włącznie ze sporym skokiem w czasie. Albo Donem – samotnym ojcem wychowującym trójkę dzieci (bo ktoś musi zająć się nimi po śmierci Betty i tym kimś raczej nie będzie Henry, który jest przecież tylko ich ojczymem). A ponieważ dzieci z czegoś trzeba utrzymać, Don może jeszcze wrócić na kolanach do McCanna. Wszystko jest tutaj możliwe.
"Mad Men" jest serialem tak dobrze napisanym, tak przemyślanym i wiernym zasadom, które ustanowił lata temu, że prawdopodobnie przyjmę z zachwytem wszystko, co zostanie mi pokazane na końcu. Bardziej niż o jakość ostatniego odcinka martwię się o nas wszystkich i nasze życie po "Mad Menach". Nawet z "Breaking Bad" łatwiej było się pożegnać, bo serial wyraźnie zmierzał do jasno wyznaczonego końca. Historię Dona Drapera w moim odczuciu można by opowiadać w nieskończoność, aż bohater skończyłby dziewięćdziesiątkę i zmarł spokojnie we własnym łóżku, z niedopałkiem w ręku, otoczony gromadką wnuków.
Ale niestety – przed nami już tylko finał.