"Happyish" (1×01): Między viagrą a prozakiem
Marta Wawrzyn
27 kwietnia 2015, 20:24
"Happyish" miał być kolejnym wielkim hitem Showtime'a, nowymi "Mad Menami", wielką przygodą Philipa Seymoura Hoffmana ze srebrnym ekranem. Niestety, wyszło jak wyszło – i w zasadzie nie wiadomo, czyja to wina.
"Happyish" miał być kolejnym wielkim hitem Showtime'a, nowymi "Mad Menami", wielką przygodą Philipa Seymoura Hoffmana ze srebrnym ekranem. Niestety, wyszło jak wyszło – i w zasadzie nie wiadomo, czyja to wina.
Amerykańscy krytycy mają jakiś problem z "Happyish" – spójrzcie tylko na tę tragiczną ocenę na Metacritic – i gdybym miała spróbować go zdiagnozować, powiedziałabym, że ten problem to brak Philipa Seymoura Hoffmana. Oni widzieli fragmenty oryginalnego odcinka pilotowego, my widzieliśmy tylko zdjęcie. Jakaś różnica być tutaj musi, coś musi być inne – i po prostu słabsze. Trudno powiedzieć co dokładnie, bo problemy, jakie ma "Happyish", wcale nie są takie proste do rozszyfrowania.
To inteligentny, świetnie napisany serial, z cudownymi surrealistycznymi momentami, znakomitymi aktorami i wymyślnymi przekleństwami wypowiadanymi z brytyjskim akcentem. To "Mad Men" 50 lat później – bez całego tego blichtru i elegancji, ale z wszystkimi frustracjami, które wiążą się z pracą w agencji reklamowej, podniesionymi do potęgi entej. To pół godziny, które mija w okamgnieniu.
"Happyish" jest dziełem Shaloma Auslandera, który praktycznie był Thomem Payne'em. To znaczy spędził w agencji reklamowej 15 lat – przez pierwsze pięć lat go to bawiło, a potem codziennie miał ochotę strzelić sobie w łeb, idąc do pracy. A jednak dalej tam przychodził, bo kiedy masz rodzinę, dom, auto i wszystko to, co się składa na szczęśliwe ponoć życie, nie możesz tak po prostu rzucić dobrze płatnej pracy. Aż w końcu cię zwalniają i wtedy siadasz wkurzony i piszesz o sobie serial. Tak to w skrócie wyglądało, to właśnie jest "Happyish".
Główny bohater, Thom Payne (Steve Coogan), to facet po czterdziestce, który utknął w korporacyjnym światku, zasiedlanym przez młodzież. Kiedyś pewnie swoją pracę nawet lubił, teraz kompletnie nie rozumie, o co w niej chodzi. Nie ma konta na Facebooku i nie może pojąć obsesyjnego uzależnienia wszystkich wokół od gadżetów i internetu. Mieszka pod miastem, w domku w środku lasu, ma szczęśliwą rodzinę – żonę gra Kathryn Hahn – i żadnych ciągot, aby być drugim Donem Draperem. Nie widzi w swojej robocie nic wyjątkowego ani ekscytującego. Chciałby napisać książkę, ale na razie jakoś to ciągnie z dnia na dzień, pomagając sobie prozakiem, który psuje mu życie seksualne i ponoć koliduje z viagrą. Nic pięknego, samo życie.
Dobrze się patrzy na tego sfrustrowanego gościa, jeszcze lepiej się słucha Steve'a Coogana rzucającego fuckami. "Happyish" to znakomicie napisany serial, pełen ostrych sformułowań i błyskotliwych dialogów. Mistrzami w swoim fachu są też aktorzy, którzy cały czas muszą operować literackim językiem, dalekim od tego, jak ludzie naprawdę ze sobą rozmawiają, i dają radę. To nie brzmi nienaturalnie, nawet wszystkie tyrady Thoma tutaj pasują.
A jednak… czegoś brakuje. Tego nieokreślonego czegoś, co czyni seriale wielkimi. Być może pamiętacie, że po obejrzeniu tego pilota po raz pierwszy byłam święcie przekonana, iż widziałam pół pilota. Nawet tego nie sprawdzałam, po prostu wydawało mi się oczywiste, że to nie może być cały odcinek, a co najwyżej wstęp do niego. Zabrakło tu jakiejś konkluzji, jednej oryginalniejszej myśli, wrażenia, że to coś nowego i świeżego. Ani Auslander nie mówi nic ciekawego, ani Thom Payne nie jest wyjątkowym bohaterem. Jest współczesną wersją Dona Drapera – owszem, z ułożonym życiem rodzinnym, ale za to bardziej rozgrzebaną całą resztą. Jadąc pociągiem do pracy w wielkim mieście ma ochotę się zabić, dokładnie tak jak Don 50 lat wcześniej. Nawet miejsce akcji mniej więcej się zgadza. Tylko pociągi wyładniały. Zmieniły się też przyczyny, dla których praca w reklamie nie daje człowiekowi szczęścia.
Thom swój problem diagnozuje jako "to nie jest kraj dla starszawych ludzi", w przypadku Dona to wszystko zawsze było dużo bardziej skomplikowane i jednocześnie niedookreślone. Główny bohater "Mad Men" nie wygłasza dziesięciu tyrad o braku szczęścia w ciągu trzydziestu minut. Mówi nam wszystko między słowami, subtelnie, mimochodem. Thom Payne – a właściwie Shalom Auslander – wali nas łopatą w łeb. Serio, przemowy Rusta Cohle'a to przy tekstach wygłaszanych przez głównego bohatera "Happyish" szczyt subtelności.
Ale – przy całej swojej dosłowności i braku oryginalności – serial Showtime'a nie wypada aż tak źle, jak głoszą niektórzy. Gdyby był książką, prawdopodobnie czytałoby się ją świetnie, bo autor po prostu bardzo dobrze pisze. Nawet jeśli nie mówi niczego nowego, słuchając niektórych tekstów, mam ochotę zaklaskać w moje p***one dłonie. Na pewno niczego nie brakuje też aktorom – zarówno Steve Coogan i Kathryn Hahn, jak i bohaterowie drugiego planu (pojawiają się tu m.in. Carrie Preston i Ellen Barkin) dają z siebie wszystko.
Mimo to po drugim już seansie pilota "Happyish" nie mogę przestać odczuwać strasznego rozczarowania. Uwielbiam Steve'a Coogana i uważam, że brytyjski akcent jest idealny do przeklinania, ale ciągle zastanawiam się, czy przypadkiem ta rola nie była napisana specjalnie dla Philipa Seymoura Hoffmana. Czy on nie pasowałby tutaj bardziej, z tą swoją posturą i miną, z której przebijało wszystko, tylko nie radość życia. Wydaje się, że to właśnie jest główny problem "Happyish" – serial stracił aktora, który wydawał się być idealny do głównej roli. Temu, który go zastąpił, niby niczego nie brakuje, a jednak… brakuje.
A może chodzi o coś zupełnie innego. Nie wiem. Hank Moody kiedyś powiedział w "Californication", że nie potrafi rozróżnić, czy to, co napisał, jest genialne, czy może to totalny szajs. Wszystko dlatego, że granica jest bardzo cienka. Ja mam dokładnie ten sam problem z "Happyish".