"Orphan Black" (3×01): Wojny klonów
Marta Wawrzyn
22 kwietnia 2015, 19:03
Kiedy seriale rezygnują z pogłębiania istniejących postaci i wątków, w zamian mnożąc kolejne, to zazwyczaj początek końca wszystkiego co dobre. Czy tak właśnie będzie z "Orphan Black"? Spoilery.
Kiedy seriale rezygnują z pogłębiania istniejących postaci i wątków, w zamian mnożąc kolejne, to zazwyczaj początek końca wszystkiego co dobre. Czy tak właśnie będzie z "Orphan Black"? Spoilery.
Na "Orphan Black" narzekałam już w poprzednim sezonie, który przez większość czasu przypominał bieganinę, pozbawioną sensu i emocji. Kiedy pojawiły się męskie klony, moje obawy dodatkowo wzrosły. Tak się po prostu nie robi. Mając świetne postacie z interesującymi wątkami, które spokojnie można by pogłębić, nie wchodzi się na kolejny poziom fabularnego pogmatwania. To gubi seriale – przykłady można by mnożyć, od "Prison Break" aż po "Revenge" – i pozbawia je pierwotnej siły rażenia. Kiedy widz przestaje rozumieć, jaki jest sens tego wszystkiego i nie angażuje się emocjonalnie w serial tak jak na początku, to jest początek końca.
Czy w przypadku "Orphan Black" to właśnie ma miejsce? Nie wiem. Ale na pewno symptomy choroby, która zabiła wiele seriali z dobrym pomysłem wyjściowym, już widać. Premiera 3. sezonu to odcinek strasznie jak na możliwości "Orphan Black" przeciętny – świetne sceny mieszają się z takimi, które ma się ochotę przewijać, tworząc razem miks, który zapomina się pięć minut po obejrzeniu. A to źle, bo teraz produkcję BBC America trzeba oglądać uważnie, zapamiętując wszystkie twisty, inaczej można się kompletnie zgubić.
Najgorszy pomysł to armia nieszczęsnych męskich klonów – czyli Projekt Castor. Panowie, których gra Ari Millen, w ilościach hurtowych zalewają ekran, i choć ich aparycja, cel istnienia i sposoby działania są dość przerażające, coś tutaj ewidentnie poszło nie tak. Nie pamiętam imienia żadnego z nich i nie interesuje mnie ich historia. W "Orphan Black" jest po prostu już wystarczająco dużo różnych spisków, kolejny nie wnosi nic, poza bezsensownym rozmyciem fabuły. Być może sam pomysł nie jest zły, serial po prostu pospieszył się z jego wprowadzeniem w życie. Ten wątek mógłby działać, gdyby dać mu trochę czasu na rozwinięcie. Niestety, wskoczono od razu w sam środek kolejnego spisku, pogłębiając tym samym wrażenie chaosu.
Poza tym Ari Millen nie jest drugą Tatianą Maslany. Grane przez niego postacie różnią się tym, że jeden ma wąsy, inny siedzi goły w pozycji Buddy itp. – nie różni ich osobowość. Nie ma żadnego tła, nie wiemy, kim oni są i co czują, to tylko armia wytresowanych najemników, istniejących po to, by wykonać zadanie. Co mogłoby być ciekawe samo w sobie, gdyby tylko "Orphan Black" nie było już i tak przeładowane czarnymi charakterami.
W odcinku "The Weight of This Combination" pojawił się zresztą kolejny – Ferdinand, grany przez niezawodnego Jamesa Fraina. Ten facet nie musi wiele robić, aby mieć mocne wejście. Nieważne, czy oglądacie go w "Tudorach", czy w "Czystej krwi", czy w "Intruders" – wszędzie od pierwszych chwil potrafi stworzyć wyrazistą kreację. Tak jest i tutaj. Ferdinand to bezwzględny gość, pozbawiony jakichkolwiek sentymentów. Trzeba posprzątać, on to zrobi, bez chwili zawahania. I choć tacy ludzie już w "Orphan Black" byli, bohater grany przez Jamesa Fraina wydaje się wnosić zło na kolejny poziom. Co czyni go znacznie ciekawszym człowiekiem od wszystkich męskich klonów Millena razem wziętych.
Jego wspólne sceny z Sarah przebraną za Rachel – ach, wspaniała Tatiana Maslany! – należały do najlepszych w odcinku. Nutka szaleństwa w nim kontra jej przerażenie skrywane pod hardą miną dziecka ulicy. Najeżone pułapkami rozmowy, jego podejrzliwa mina i jej determinacja, by pokonać i tę przeszkodę. A na deser jeszcze Alison udająca Sarah i jej spotkanie z fałszywą Rachel. Były w tym emocje, było zabójcze tempo i wyśmienitego aktorstwa też nie zabrakło. To właśnie za takie rzeczy polubiłam "Orphan Black".
Zadziałało zresztą w tym odcinku wszystko, co bezpośrednio dotyczyło "klubu klonów". Helena miała cudowny sen i fascynującego towarzysza podróży. U Alison problemy zupełnie zwyczajne, głównie finansowe, wymieszały się z nadzwyczajnymi, jak tajemniczy facet czający się za węgłem. Cosima wraca do zdrowia, obdarza bardzo dużym zaufaniem swojego kolegę naukowca (czyżby zapowiedź kłopotów?) i stara się trzymać z dala od Delphine, co obie dość ciężko przeżywają.
Delphine, co ciekawe, jest "nową Rachel" i sposób, w jaki torturuje "starą Rachel", leżącą w szpitalnym łóżku z dziurą zamiast oka, napawa przerażeniem. A przy tym – jak słusznie zauważył Felix – kurcze, ona po prostu dobrze wygląda! Z władzą zdecydowanie jej do twarzy.
W całym tym bałaganie, jakim był początek 3. sezonu "Orphan Black", mignęły gdzieś jeszcze sceny z Siobhan, piknik z Kirą, szkolna polityka Alison. Padło też wiele razy straszne słowo "Helsinki", męski klon został uwolniony z więzienia, a Helenę wypuszczono z pudełka. Widać, że serial BBC America nie planuje zwolnić tempa. Ale też widać, że kierunek, w którym zmierza, to jeszcze więcej wszystkiego. Bohaterów, wątków, spisków. "Orphan Black" wygląda, jakby za chwileczkę miało przeskoczyć rekina.
Ale na pewno już teraz widać wątki na ten sezon, które zapowiadają się świetnie. Ot, choćby jednooka Rachel – toż to marzenie! Podobnie jak seksowna Delphine u władzy. Martwi mnie jednak mnogość wszystkiego i to, że choć teoretycznie nudzić się nie powinnam, bo fabuła pędzi przed siebie jak szalona, coraz częściej oglądając "Orphan Black" sprawdzam, ile jeszcze zostało do końca. Tak było w drugiej połowie poprzedniego sezonu, tak jest i teraz.