"Gra o tron" (5×01): W głębokim cieniu przyszłości
Michał Kolanko
13 kwietnia 2015, 12:13
Początek sezonu dla "Gry o tron" to do tej pory niemal zawsze odcinki, które były "rozgrzewką" przed wydarzeniami w kolejnych. Z "The Wars to Come" jest inaczej. 5. sezon rusza od razu z dużym impetem. Spoilery dość niewielkie.
Początek sezonu dla "Gry o tron" to do tej pory niemal zawsze odcinki, które były "rozgrzewką" przed wydarzeniami w kolejnych. Z "The Wars to Come" jest inaczej. 5. sezon rusza od razu z dużym impetem. Spoilery dość niewielkie.
Trudno nie uznać "The Wars to Come" nie tylko za imponujące rozpoczęcie nowych wątków i przypomnienie stanu gry w Westeros, ale też odcinek, w którym już na starcie dostajemy duży ładunek niezwykle emocjonalnych, ważnych dla całego serialu scen. Zwłaszcza wątek Króla Za Murem pokazuje bardzo dobrze, że w 5. sezonie nie ma mowy o konieczności oczekiwania na mocne uderzenie. Ani o niepotrzebnych dłużyznach czy o sztucznym podkręcaniu napięcia. Ono po prostu jest w każdej scenie.
Jednocześnie "The Wars to Come" – odcinek, który zaczyna się flashbackiem z udziałem Cersei – w bardzo jasny sposób zarysowuje dwa wątki tematyczne, które będą istotne w kolejnych odsłonach serialu. Po pierwsze to kwestia wolności wyboru. Wybór ma Tyrion, Jaime i tak dalej. Wybór miał oczywiście też Mance Rayder, który w najlepszej scenie odcinka tłumaczy swoją decyzję znajdującemu się w bardzo niezręcznej politycznie sytuacji Jonowi.
Drugi wątek to odpowiedzialność za konsekwencje swoich wyborów i decyzji. "The Wars to Come" w umiejętny sposób pokazuje, że niemal wszystkie będą mieć ogromne znaczenie dla całego Westeros. Chociaż wydawałoby się to niemożliwe, można odnieść wrażenie, że klimat pierwszego odcinka 5. sezonu jest jeszcze bardziej mroczny i przytłaczający niż poprzednich. Na wszystkim, co robią nasi bohaterowie, wisi cień zmian i bardzo trudnych chwil, które ich czekają. Sugeruje to Varys w rozmowie z Tyrionem, ale nie tylko. Sam początkowy flashback z przepowiednią "ustawia" cały odcinek w odpowiedniej tonacji. Wiemy, że będzie działo się źle, nie wiemy tylko co konkretnie. Ale zapowiedź okropnej przyszłości widać już na horyzoncie.
Trzeci kluczowy wątek to coraz lepiej i coraz subtelniej pokazywana polityka, a także jej związek z religią. "Gra o tron" nigdy nie była serialem o polityce, chociaż polityka stanowiła jej integralny element. Wydaje się, że w 5. sezonie jej znaczenie będzie tylko rosnąć. Polityka jest oczywiście pokazywana w specyficzny sposób. Daenerys, Stannis, Cersei czy inni są oczywiście politykami, ale nie funkcjonują zgodnie z regułami nam znanymi. Nie muszą, bo Westeros różni się od XX-wiecznej liberalnej demokracji tak bardzo, jak to jest tylko możliwe. Ale pojawienie się w 5. sezonie mocniejszych akcentów politycznych, czy też splecenie jej z religią i takimi ruchami jak Wróble (co jest zarysowane w pierwszym odcinku) sprawi, że serial stanie się jeszcze ciekawszy.
Trudno oczywiście oczekiwać, że będzie to sielankowy obrazek. "Gra o tron" nigdy nie była serialem, który "owijał w bawełnę" to, jak działają mechanizmy władzy, polityki czy zwykłej międzyludzkiej rywalizacji. I w "The Wars to Come" zapowiedź tego, że polityka nie będzie sielanką – a także, że nie będzie można od niej uciec, jak to próbuje robić Deanerys – jest także umieszczona. Ustalony porządek chwieje się coraz mocniej.
Od samego początku widać, jaka jest stawka gry, w którą uwikłani są pozostali przy życiu bohaterowie. Oczywiście, "Gra o tron" jest tak pełna treści, że na każdy wątek nie ma tyle czasu, ile byśmy zapewne chcieli, ale w tym odcinku nie ma jednej zmarnowanej sceny.
W pewnym sensie, przed twórcami serialu każdy kolejny sezon to jednocześnie trudniejsze i łatwiejsze zadanie od poprzedniego. Nie ma w tym paradoksu. Ponieważ znamy bohaterów już tak dobrze, każdy kolejny odcinek i sceny z ich udziałem, dialogi, wybory, których muszą dokonywać, są przez widzów lepiej rozumiane i doceniane. Działa efekt, o którym pisałem przy okazji poprzednich sezonów – znajomość świata i jego reguł procentuje. Zwłaszcza w 4. widać już to było bardzo wyraźnie. Znamy Westeros tak dobrze (nawet jeśli nie czytaliśmy książek), że rozumiemy już i stawkę gry, i najważniejszych graczy. To tylko ułatwia śledzenie kolejnych wątków.
Z drugiej strony, z każdym sezonem rosną też oczekiwania. Potknięcie na tym etapie byłoby jeszcze boleśniejsze dla całego projektu, niż we wcześniejszych jego etapach. Świadomie pomijam tu kwestię zgodności serialu z książką oraz pewnego rodzaju zamieszania wokół kwestii zakończenia całego serialu, które wynika z tempa prac George'a R.R. Martina nad kolejnym tomami "Sagi Lodu i Ognia". Twórcy serialu dokonali już wyboru – tak jak niektóre serialowe postacie – i teraz muszą zmierzyć się z jego konsekwencjami, lepszymi lub gorszymi.
Ale nie ma wątpliwości, że "Gra o tron" jako projekt popkulturowy o globalnym zasięgu nigdy nie miał się lepiej. "Gra o tron" stała się ikoniczną opowieścią, na miarę "Gwiezdnych wojen" czy "Star Treka" drugiej dekady XXI wieku, opowiadaną przez HBO na nowy sposób, zgodnie z realiami współczesnego świata popkultury. I nie ma żadnego zaskoczenia, że to właśnie serial jest medium, które służy do opowiadania tej historii na taką skalę i o takim zasięgu.
Nie ma w tym momencie drugiego serialu, który wyglądałby tak jak "Gra o tron" i przyciągałby jednocześnie miliony widzów na całym świecie. Jego zasięg i znaczenie wykroczyły daleko poza – i tak dość szerokie – grono odbiorców serii książek. Chociaż kluczowe postacie w Westeros czeka niepewna przyszłość, to początek sezonu najlepiej pokazuje, że jedyne, co pozostaje widzom do zrobienia, to przygotować się na kolejną wizualną, aktorską i scenariuszową ucztę. Nie wiemy, czy skończy się tak jak wiele z tych, które już na ekranie oglądaliśmy, ale jedno jest pewne – nie będziemy mogli przestać oglądać, aż do ostatniej sceny, jakkolwiek mroczna by nie była.