"American Odyssey" (1×01): Podróż bez emocji
Nikodem Pankowiak
11 kwietnia 2015, 17:27
"American Odyssey" przed premierą reklamowano jako utrzymaną w stylu filmu "Traffic" opowieść o spiskach i zagrożeniach związanych z terroryzmem. Po premierze okazało się, że to jeden z tych seriali, które ogląda się co najwyżej z recenzenckiego obowiązku. Uwaga na spoilery.
"American Odyssey" przed premierą reklamowano jako utrzymaną w stylu filmu "Traffic" opowieść o spiskach i zagrożeniach związanych z terroryzmem. Po premierze okazało się, że to jeden z tych seriali, które ogląda się co najwyżej z recenzenckiego obowiązku. Uwaga na spoilery.
Z pozoru "American Odyssey" ma wszystko, by zaciekawić widza – jest intryga na najwyższych szczeblach, jest akcja, są twarze, które dla fanów telewizji nie pozostają anonimowe. Problem w tym, że całej produkcji nieco brakuje pazura, być może został on stępiony przez to, że emisja odbywa się w NBC, a nie w kablówce. Dlatego już teraz możemy raczej stwierdzić, że nowe "Homeland" to to nigdy nie będzie. Telewizje ogólnodostępne ostatnimi czasy eksperymentują z tematyką terroryzmu, ale chyba możemy śmiało powiedzieć, że jest to wciskanie widzom na siłę czegoś, czego absolutnie nie chcą oglądać, o czym najlepiej świadczą wyniki oglądalności. Nie inaczej ma się sprawa w tym przypadku, "American Odyssey" zadebiutowało z widownią nieco wyższą niż 5 milionów. Chyba nie będzie to szczególnie ryzykowne, jeśli powiem, że pożegnamy się z tym serialem już po 1. sezonie.
Jeśli faktycznie dojdzie do szybkiego pożegnania, na pewno nie będę płakać, bo to produkcja ze wszech miar przeciętna. Właściwie nie ma się tu do czego przyczepić, ale pochwalić? Tym bardziej nie ma za co. Anna Friel jakoś nie może odnaleźć swojego miejsca w telewizji po anulowaniu "Pushing Daisies". A szkoda, bo nawet jeśli w tym wypadku dostosowała się swoją grą do poziomu całej produkcji, niewątpliwie stać ją na wiele. Peter Facinelli w roli gościa, który natrafia na ślad ogromnego spisku, też jest zupełnie zwyczajny i nie wyróżnia się absolutnie niczym, ale to może ja potrzebuję chwili, aby przestać patrzeć na niego przez pryzmat "Siostry Jackie". Ci, którzy lubią wychwytywać znane twarze, dostrzegą tutaj Darrena Goldsteina z "The Affair" czy Adewale Akinnuoye-Agbaje z "Lost" w roli jednego z czarnych charakterów. O całej reszcie nie warto nawet wspominać.
Cała historia ma w sobie niezły potencjał, ale póki co twórcy trwonią go na przeskakiwanie od wątku do wątku, od bohatera do bohatera, przez co towarzyszy nam wrażenie chaosu. Gdy z rąk amerykańskich żołnierzy ginie Abdul Abbas (co za tendencyjne nazwisko!), jeden z liderów Al-Kaidy, na miejscu zdarzenia pojawia się oddział najemników, którzy wszelkie dowody związane z akcją zabierają ze sobą. Od razu towarzyszy nam uczucie, że coś tu jest nie tak. I słusznie, bo niedługo potem najemnicy atakują żołnierzy i zabijają wszystkich oprócz głównej bohaterki – sierżant Odelle Ballard (w tej roli Friel). Ta, niczym Homer, zaczyna swoją własną, najeżoną niebezpieczeństwami, odyseję. Po drugiej stronie świata, w Stanach, odbywa się właśnie protest przeciwko szczytowi G8, a były prokurator stanowy, Pete Decker, odkrywa spisek, który sięga zapewne do najwyższych szczytów władzy (tu na scenę wkracza Facinelli).
Z pozoru dzieje się dużo, przez cały odcinek mamy kilka punktów, gdzie odkrywamy kolejne elementy układanki, ale momentami można odnieść wrażenie, że twórcy chcieli zbyt wiele upchnąć w jednym odcinku. Momentami wręcz zasypują nas kolejnymi informacjami, przez co bardzo szybko przestaje się zwracać na nie uwagę i wszystko zaczynamy traktować ze zobojętnieniem. Nie sądzę, żeby mogło się to zmienić w kolejnych odcinkach, mojego zainteresowania scenarzyści na pewno nie wzbudzili.
Już teraz jestem gotów się założyć, że kilka tygodni nikt nie będzie pamiętał o "American Odyssey" i popadnie on w totalne zapomnienie. Pytanie tylko, czy będzie ktoś tak odważny, aby zakład przyjąć.