"Weird Loners" (1×01): Serial do skasowania
Marta Wawrzyn
4 kwietnia 2015, 16:07
Zdarzają się czasem seriale, które nie są wcale aż tak złe, a jednak od pierwszej minuty krzyczą "Skasujcie mnie, skasujcie mnie!". "Weird Loners" to właśnie taka produkcja.
Zdarzają się czasem seriale, które nie są wcale aż tak złe, a jednak od pierwszej minuty krzyczą "Skasujcie mnie, skasujcie mnie!". "Weird Loners" to właśnie taka produkcja.
Każdej wiosny obserwujemy wysyp komedii, dla których nie starczyło miejsca w ramówkach jesienią. Czasem są one całkiem znośne ("The Last Man on Earth", powiedzmy), czasem wyjątkowo okropne ("One Big Happy" czy "The Odd Couple"), czasem zdarza się perełka, która jakimś cudem przebija się i zostaje z nami na długie lata (tak było z "Parks and Recreation"). Ogólnie jednak jest to smutny trend, którego obserwowanie i opisywanie nie sprawia nam żadnej przyjemności.
A "Weird Loners" to tylko kolejne potwierdzenie, że amerykańskie stacje ogólnodostępne to właśnie robią z serialami skazanymi na pożarcie – zostawiają je na wiosnę. Oglądalność pilota była wyjątkowo fatalna, mimo bardzo fajnej obsady, z Becki Newton na czele.
Sam serial to trochę takie słabsze "Happy Endings", a trochę "New Girl" – mamy czwórkę osób po trzydziestce, która żyje jak studenci. Czyli wynajmuje wspólnie mieszkania w wielkim mieście, spędza czas na hipsterskich rozrywkach i rozkminianiu, czemu nie wychodzi im z płcią przeciwną. Przy czym w tym przypadku ten ostatni aspekt wysuwa się mocno na pierwszy plan.
Caryn Goldfarb (Becki Newton) jest ładna, zabawna i nie boi się wyjść do ludzi, a jednak ma już 37 lat i wciąż nie potrafi sobie znaleźć faceta na stałe. Zara Sandhu (Meera Rohit Kumbhani) to artystka (dosłownie i w przenośni), która potrafi zostawić z dnia na dzień chłopaka, z którym razem mieszkała. Eric (Nate Torrence) i Stosh Lewandowscy (Zachary Knighton) są skrajnie różnymi kuzynami – pierwszy wygląda na misia z sąsiedztwa, drugi to typowy podrywacz, który traci pracę i w związku z tym potrzebuje miejsca, aby się zatrzymać.
Dla amerykańskiego widza to nie ma znaczenia, ale mnie już na początku zraziło to, jak nieudolnie serial flirtuje z polskością. Lewandowscy oczywiście pochodzą z Polski, z "małego miasteczka", którego nazwa brzmi jak "Czeskałała". Czyli po prostu z Częstochowy. Stosh to pewnie Staś – czyli Stanisław. Czyli Stan. To naprawdę nie jest aż tak dziwne imię, nie ma potrzeby sprowadzać go do absurdu. W zapowiedziach serialu pojawiał się też język polski – i oczywiście nie dało się zrozumieć nic. Nie zrozumcie mnie źle, nie zamierzam sądzić tego ani żadnego innego serialu po tym, że kaleczy polski – w końcu w "Rodzinie Soprano" nie było inaczej – ale jest to coś, co mnie odstręcza już na samym początku.
Jeszcze bardziej odstręczająca od okropnych "polskich" akcentów jest wylewająca się z ekranu hektolitrami nijakość. W tej historii i w tych bohaterach nie ma nic, czego nie widzielibyśmy setki razy. Owszem, wyglądają sympatycznie, owszem, zdarzają się momenty z fajną chemią, jak w "Happy Endings" (oba seriale łączy Zachary Knighton), ale to po prostu za mało. Scen zabawnych jest jak na lekarstwo, scen oryginalnych nie ma wcale. Takich "dziwnych samotników" było w telewizji od groma. Ot, choćby Ted Mosby, który przez 8 sezonów zrzędził, jak bardzo mu nie wychodzi z kobietami. Nie ma w tym nic nowego.
To, co mi się spodobało – poza widoczną chemią w obsadzie – to sposób, w jaki pokazano Nowy Jork. Akcja dzieje się w Queens, twórcą "Weird Loners" jest Michael Weithorn (autor "Diabli nadali", czyli w oryginale "King of Queens"). Dwa urocze domki obok siebie, hipsterskie wnętrza, artyści sprzedający swoje dzieła na ulicy za kilkanaście dolarów – to wszystko ma swój klimat i nieco różni się od Wielkiego Jabłka, które znamy z innych sitcomów.
Serialowi z pewnością bardzo daleko do tak żenujących porażek jak "One Big Happy" czy ta nieszczęsna komedia z Matthew Perrym, której nazwy nie chcę więcej słyszeć. Pilot to całkiem sympatyczne 20 minut, z potencjałem na coś więcej. Problem w tym, że nic tutaj nie razi – ale też nic nie zachwyca. Całość zapomina się minutę po obejrzeniu. Nawet jeżeli Weithorn ma pomysł, jak wyciągnąć z tego więcej, tym pilotem odebrał sobie szansę. Serial aż się prosi o skasowanie po paru tygodniach i prawdopodobnie taki właśnie los go spotka.