12 świetnych seriali, których nie oglądacie
Marta Wawrzyn
23 marca 2015, 19:20
"Happy Valley"
To akurat nasza wina – przegapiliśmy "Happy Valley", kiedy serialem zachwycała się cała Wielka Brytania, i zaczęliśmy go gorączkowo nadrabiać dopiero pod koniec roku, kiedy wygrywał kolejne rankingi typu "serial roku". Oczywiście nie bez powodu. To nie jest kolejny serial o kobiecie, która pracuje jako policjantka. To świetnie napisany i rewelacyjnie zagrany serial o jednej z najciekawszych policjantek, jakie gościły na ekranie.
Catherine Cawood (Sarah Lancashire), 47-letnia detektyw z Yorkshire, to jedna z tych silnych kobiet, które zawsze mają w życiu pod górkę. Popaprało jej się po drodze wszystko, co tylko mogło, a jednak nie jest ani sfrustrowanym babsztylem ani okropną herod-babą, rozstawiającą wszystkich po kątach. Jest zupełnie normalną, pełną ciepła i energii osobą, która z werwą gania przestępców po przepięknych okolicach Yorkshire. I której zwyczajnie zależy na tym, żeby dzięki jej pracy żyło się lepiej.
To może brzmieć banalnie, ale tak naprawdę to bardzo przyjemna odmiana. Seriale kryminalne skupiają się zazwyczaj na samym procesie rozwiązywania zagadek zbrodni przez kolejnych następców Sherlocka. Tymczasem Catherine nie pozuje na wielkiego detektywa, a po prostu wykonuje swoją robotę, troszcząc się przy okazji o wszystkich dookoła. A przestępcy w Yorkshire – gdzie obok małych domków wyrosły okropne bloki – są, jak się przekonacie, dość specyficzni. I to właśnie dla nich, dla Catherine, i dla prawdziwych emocji kłębiących się w społeczności "Happy Valley" warto oglądać ten serial. Pierwszy sezon ma tylko 6 odcinków, które prawdopodobnie obejrzycie w jeden dzień. Drugi sezon zaplanowany został na ten rok.
"Veep"
"Veep" to jeden z tych seriali, które nie mają szans przebić się poza USA. Za dużo tu hermetycznych żartów dotyczących waszyngtońskiego światka politycznego, by zwykły zjadacz popukultury miał to rozumieć w stu procentach. Nawet jeśli wiecie, kto to POTUS, co to caucus i czemu Iowa jest taka ważna dla amerykańskich polityków, wciąż natkniecie się na mnóstwo rzeczy, o których w życiu nie słyszeliście. I trudno za to polską widownię winić – ja studiowałam amerykanistykę (fakt, dobrych parę lat temu, ale zawsze coś), a też czasem mam wrażenie, że coś mi w "Veepie" umknęło. Serial po prostu jest wypakowany wszystkim tym, czym żyje Waszyngton i co trudno jest śledzić na bieżąco, jeśli nie jest to część naszej pracy, studiów albo codziennego życia.
Ale "Veepa" warto oglądać, nawet jeśli nie spędza się całych dni, odświeżając Politico i zerkając na CNN. Serial prezentuje mocno cyniczny obraz polityki, w której rządzi chaos i zwykła ludzka głupota. Niekompetencja i gafy wiceprezydent Seliny Meyer porażają i przerażają, jej doradcy zachowują się jak gromada politycznych zwierzątek, które już dawno pozapominały, co przystoi a co nie przedstawicielom gatunku ludzkiego, a wyborcy traktowani są jak idioci nie bez powodu.
Zaś Julia Louis-Dreyfus nie bez powodu została za rolę wiceprezydent Meyer obsypana prestiżowymi nagrodami. Nie ma teraz chyba zabawniejszej aktorki komediowej niż ona, a na dodatek nikt inny nie rzuca wymyślnymi wiązankami przekleństw z taką precyzją. Daje radę też reszta obsady – do której za chwilę ma dołączyć Hugh Laurie – a i scenarzyści znają się na rzeczy. Nawet teraz, w czasach seriali z kablówek, gdzie można powiedzieć i pokazać wszystko, mało które produkcje telewizyjne mogą się pochwalić tak ostrymi żartami jak "Veep".
"Arrested Development"
Kolejna produkcja, którą możemy chwalić i chwalić, a Wy i tak nie chcecie jej oglądać (a przynajmniej czytać naszych tekstów na jej temat). Tymczasem w USA "Arrested Development" to jedna z najbardziej kultowych serialowych komedii. Kiedy Netflix zamówił nowy sezon, zapanował prawdziwy szał na memy, youtube'owe przeróbki i wszelkiego rodzaju fanowską radosną twórczość. Skąd ten rozrzut? Prawdopodobnie stąd, że żarty z "AD", często opierające się na pomysłowych grach słownych, bardzo trudno sensownie przetłumaczyć na język polski. Jeśli natknęliście się kiedyś na złe tłumaczenie, pewnie kompletnie nie rozumiecie, czemu tak chwalimy ten serial.
A chwalimy go właśnie za te gry słowne, za powracające żarty, za nutkę absurdu, za cynizm głównych bohaterów, za charakterystyczne kreacje aktorskie i za to, że udało się tutaj stworzyć własny światek, niepodobny do niczego, co widzieliśmy wcześniej. Rodzina Bluthów, której głowa – fenomenalny Jeffrey Tambor! – poszła siedzieć do więzienia za przekręty, jest wyjątkowa pod każdym względem. Nie wiadomo, kto tam jest najgorszy – najbardziej leniwy, niekompetentny, bezczelny i pusty, kategorie są różne – ze wszystkich, wiadomo, że perypetie tych ludzi niesamowicie wciągają.
Ale nie jest to serial, który można oglądać "do kotleta", jak "Teorię wielkiego podrywu" czy "Jak poznałem waszą matkę". Jeśli wyłączycie myślenie, prawdopodobnie "Arrested Development" spodoba Wam się tak sobie. Przy włączonym myśleniu i Google'u w drugim oknie odbiór zdecydowanie się poprawia.
"The Americans"
Tak, tak, jeden z najbardziej wychwalanych przez amerykańskich krytyków seriali ostatnich lat na Serialowej uchodzi za dość niszowy. Być może chodzi o to, że chwalimy go za mało, a być może po prostu znudził Was początek. Pamiętam, że sama miałam problem z przebrnięciem przez pierwsze odcinki – rodzinne dramaty agentów KGB żyjących pod Waszyngtonem wydawały mi się średnio ekscytujące, a akcje polegające na tym, że Elizabeth i Phillip gdzieś jadą w tych swoich perukach, by obić komuś mordę, nie wciągały mnie zupełnie.
Ale od tego czasu zmieniło się bardzo wiele i dziś można śmiało powiedzieć, że serial o szpiegach z czasów zimnej wojny to jedna z najlepszych rzeczy, jakie pojawiły się w ostatnich latach w telewizji. "The Americans" nie należy traktować ani jak lekcji historii, ani jak kolejnego serialu o szpiegach. To przede wszystkim skomplikowana opowieść o ludzkich emocjach, która wpisuje się w nurt seriali o antybohaterach. Phillipem i Elizabeth chciałoby się pogardzać, chciałoby się ich nienawidzić – w końcu to ludzie, którzy najchętniej wysadziliby cały wolny świat w powietrze na polecenie KGB – ale nie da się. Pomijając ich nocne przygody i rosnącą z każdym odcinkiem liczbę trupów, to zupełnie zwyczajni ludzie – tacy jak my – którzy rano muszą wysłać dzieci do szkoły, a po południu zarobić na chleb.
Ta ich codzienność, ich kłótnie i godzenie się, ich zwyczajne rozmowy stanowią największą siłę "The Americans", które jako pełnokrwisty dramat sprawdza się lepiej niż jako produkcja dla miłośników kina szpiegowskiego. A do tego serial ma świetny klimat, aktorzy nieźle mówią po rosyjsku, zaś Keri Russell w ciuchach z lat 80. wygląda obłędnie. Oglądać koniecznie!
"Broad City"
Wiecie, który z tekstów z cyklu "10 powodów, dla których warto oglądać…" czytał się na Serialowej najsłabiej? Ten o "Broad City" oczywiście. Nie mam pojęcia czemu, w końcu mamy tu do czynienia z dobrym serialem, który jest lekkostrawny, ma w sobie mnóstwo świeżości i dwie fajne dziewczyny, które już w pierwszym odcinku rozbierają się do rosołu. Dla zabawy oczywiście, Comedy Central to nie HBO, nagość nie jest tu do niczego potrzebna.
Ilana Glazer i Abbi Jacobson, które w "Broad City" grają ostro przerysowane wersje samych siebie, to najważniejszy powód, aby oglądać tę produkcję. To serial świeży, kolorowy i bardzo śmieszny – jeśli tylko lubicie kobiecy humor w ostrzejszym wydaniu. Bo Ilana i Abbi nie są grzecznymi dziewczynkami. Przeklinają, piją, palą trawkę, uwielbiają seks i rozmowy o seksie, nie wyglądają idealnie, a zupełnie normalnie, ubierają się jak chcą, mówią głośno co myślą i mają w nosie, co sądzą o nich inni.
Dziewczyny mieszkają w Nowym Jorku, miasto stanowi ważny element serialu i jest pokazane tak, jak nie pokazuje się go na co dzień. Czyli od tych brzydszych, bardziej zwyczajnych i swojskich stron. Abbi i Ilana znają swoje miasto świetnie i z rozmysłem uczyniły je niemalże bohaterem serialu. To właśnie do nowojorczyków skierowany był ich dawny kanał na YouTube – "Broad City" zaczynało jako serial internetowy – i sądząc po oglądalności oraz zainteresowaniu ze strony Amy Poehler, trafił w punkt. Samą Amy zresztą też w serialu możecie zobaczyć – ją i mnóstwo innych znakomitych gości, w tym Setha Rogena i Patricię Clarkson.
"Transparent"
Na Serialowej wszyscy zakochali się w amazonowym Mozarcie, a "Transparent" – mimo że dostał dwa Złote Globy – cieszył się takim sobie zainteresowaniem. Być może chodzi o nietypową tematykę – Jeffrey Tambor gra tutaj faceta, który przebiera się za kobietę, czy też kobietę, która przez lata musiała żyć w skórze faceta. A być może problemem jest klimat sundance'owego kina niezależnego, który nie trafia do wszystkich.
Ale nawet jeśli uważacie, że to nie jest serial dla Was, sprawdźcie "Transparent". Dostaniecie kawał dobrze napisanej historii (opartej na prawdziwych doświadczeniach twórczyni serialu, Jill Soloway) o codziennym życiu rodziny, jakiej jeszcze na ekranie nie było – takiej, której członkowie są popaprani emocjonalnie i jednocześnie zupełnie zwyczajni. Dostaniecie fantastyczną oprawę wizualną, inteligentne dialogi, a przede wszystkim zachwycające studium ludzkich emocji. Mniejsze i większe traumy z przeszłości powodują, że ci ludzie – dorośli i przynajmniej teoretycznie świadomi, czego chcą – krążą w kółko, za nic nie mogąc osiągnąć szczęścia. Coming out głowy rodziny powoduje spore zamieszanie i sprawia, że wszyscy zaczynają głośno mówić o rzeczach, o których dotąd starali się nawet nie myśleć.
"Transparent" bywa niesamowicie zabawny, bywa też lekko depresyjny. A przede wszystkim pełen jest fantastycznych neurotyków, do których szybko można się przywiązać, choć to najbardziej samolubni ludzie na świecie.
"Justified"
A tego już kompletnie nie rozumiem! O "Justified" Serialowa pisze od czterech lat praktycznie w samych superlatywach i za nic nie jesteśmy Was w stanie do tego serialu przekonać. Moje przypuszczenie jest takie, że odstraszają Was pierwsze odcinki, kiedy to "Justified", owszem, miało ten swój cudny, lekko zapyziały klimacik Południa, miało też pełnego uroku stróża prawa w kapeluszu Raylana Givensa i elokwentnego przestępcę Boyda Crowdera – ale poza tym fabuła średnio trzymała się kupy. Zupełnie nijakie sprawy tygodnia psuły wszystko i powodowały, że w każdym odcinku były fragmenty, które miało się straszną ochotę przewijać. Z drugiej strony, do fanów policyjnych procedurali też serial nie trafił, bo jednak od początku nie należał do produkcji lekkich, łatwych i przyjemnych.
Moja rada jest taka: przebrnijcie jakoś przez ten pierwszy sezon, pozachwycajcie się urodą Avy, posłuchajcie już wtedy niezłych (potem jest pod tym względem jeszcze lepiej!) dialogów, wychylcie kieliszek wódki, zawsze kiedy Raylan mówi "it's justified!", i zobaczcie drugi sezon. Jeśli do "Justified" nie przekona Was nawet Margo Martindale jako Mags Bennett, głowa jednej z najciekawszych rodzin przestępczych, jakie widziałam na małym ekranie, poddam się i przyznam, że to serial nie dla Was.
"Louie"
Wydaje się, że "Louie" to komedia idealna dla Polaków. Facet zrzędzi, smęci i przeklina, a na dodatek czyni to cholernie zabawnie. Nie da się przejść koło tego obojętnie ani nie poczuć, że, kurcze, gość mówi na głos to, co nam też czasem wpada do głowy, nieważne jak bardzo staramy się to wyprzeć. To znaczy żartuje gorzko na temat śmierci, Boga, depresji, dzieci, fatalnego seksu, życiowych porażek, własnych słabostek. Louie nie prowadzi zbyt ekscytującego życia, jego rzeczywistość jest naszą rzeczywistością – z tą tylko różnicą, że my nie opowiadamy o szaleństwach swoich dzieci, wadach systemu szkolnictwa czy własnych problemach z obżarstwem albo masturbacją przez publicznością na scenie.
I wbrew pozorom to nie żaden depresyjny serial. O nie, Louis C.K. po prostu jest dojrzałym facetem, który różowe okulary zgubił 20 lat i 30 kilo temu, więc patrzy na świat chłodniejszym okiem, bez problemu przy tym wynajdując małe, cudowne momenty, dzięki czemu cały ten bajzel zwany życiem nabiera sensu. Z kobietami oczywiście sobie nie radzi, ale przytrafiają mu się świetne związki, takie że nic tylko pozazdrościć. Jego dzieciaki są cudowne. Serialowy Nowy Jork – ten zwykły, szary, codzienny, daleki od pocztówkowego – wygląda jak miejsce, w którym każdy chciałby zamieszkać. Zaś nutka surrealizmu, która czasem jest prawie niewidoczna, a czasem wysuwa się na pierwszy plan, nadaje wszystkiemu wyjątkowego smaku.
Czemu nie oglądacie "Louiego"!?
"Episodes"
Podstarzały Matt LeBlanc, z brzuszkiem i siwiejącymi włosami, miał być magnesem przyciągającym miliony widzów, którzy kiedyś uwielbiali "Przyjaciół". Nie podziałało to ani w USA, gdzie "Odcinki" mają słabiutką oglądalność, ani w Polsce. Choć przecież tutaj też kiedyś uwielbialiśmy Joeya Tribbianiego. Po części pewnie winny jest nieszczęsny spin-off "Joey", a po części specyficzny humor, który po prostu nie może trafić do każdego.
"Odcinki" to sarkastyczny, brytyjski w duchu serial, prezentujący tak wykrzywiony obraz kulisów amerykańskiej telewizji, jak to tylko możliwe. Bohaterów na dobrą sprawę nie da się lubić – nikogo, nawet pary Brytyjczyków, która przyjechała do Los Angeles, aby wylegiwać się w basenie, i skończyła z koszmarnym projektem, z którego nie da się wyplątać. To, co robi MattLeBlanc, na pewno jest dość odważne, ale jednocześnie czyni jego serialową wersję dość antypatycznym bohaterem.
Czemu więc warto oglądać "Odcinki"? Właśnie dlatego! I dla dziwnych min Stephena Mangana, związków Carol z kolejnymi szefami, tajemniczych pomruków Myry, wycieczek na wzgórza, momentów, kiedy odrobina trawki wzmaga szczerość, a przede wszystkim tych pięknych chwil, kiedy wszystko wali się na całego. A poza tym takich seriali, bezlitośnie wyśmiewających to, co się dzieje za kulisami Fabryki Marzeń, nie ma wiele. Oglądajcie więc "Odcinki", oglądajcie też "The Comeback", bo to świetne i w miarę oryginalne komedie o miejscu, gdzie miażdży się marzenia.
"Manhattan"
Jedna z najciekawszych premier zeszłego lata, którą warto oglądać choćby ze względu na niezwykłą tematykę. "Manhattan" opowiada o kulisach powstawania amerykańskiej bomby atomowej w latach 40., świetnie pokazując klimat wszechobecnej paranoi, panującej w kilkutysięcznym miasteczku bez nazwy na pustyni w okolicach Los Alamos, gdzie zgromadzono najlepszych naukowców Ameryki w jednym tylko celu.
Fizycy przyjeżdżają tu całymi rodzinami, rzucając wszystko. Zamieszkują w domach przypominających baraki. Zakazano im rozmawiać o tym, co robią w pracy, więc ich żony i dzieci mają tylko mgliste pojęcie o powodach, dla których siedzą na tym pustkowiu. Rodziny się kłócą, zdarzają się trudności z zaopatrzeniem, wszędzie wdziera się piach. A wszystkiego pilnują żołnierze, gotowi pociągnąć za spust, jeśli tylko zajdzie podejrzenie, że ktoś tu szpieguje dla nazistów.
Nieźle napisani bohaterowie, wciągająca intryga, przepiękny klimat retro i doskonałe kreacje aktorskie – w serialu grają m.in. Rachel Brosnahan, Olivia Williams i John Benjamin Hickey – to kolejne powody, dla których warto oglądać "Manhattan". Pełną listę powodów, która oczywiście nie zainteresowała prawie nikogo, znajdziecie tutaj.
"Togetherness"
Serial klimatem trochę przypominający "Transparent", choć – jak zauważył jeden z twórców "Togetherness" – bohaterowie "Transparent" pożarliby tych z "Togetherness" na śniadanie. Bo tutaj też mamy do czynienia z pogubionymi w życiu, lekko hipsterskimi neurotykami – ale nie mają oni w sobie tyle złości i egoizmu, nie są tak zapatrzeni w siebie i nie mają zwyczaju podejmować decyzji bez oglądania się na resztę świata.
Małżeński kryzys, poszukiwanie miłości w dojrzałym wieku, żegnanie się z marzeniami o wielkiej karierze, nieumiejętność odnalezienia się po czterdziestce czy też dorośnięcia – o tym wszystkim jest "Togetherness". Nic nowego? Owszem. Ale diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach, czyli w formie przekazu. A ta jest po prostu przecudna. Bracia Duplass mają oko, mają też fajne pomysły na puentowanie odcinków za pomocą krótkich scen, którym zazwyczaj towarzyszy idealnie dobrana muzyka.
Świetne dialogi, dobrzy aktorzy (w tym rewelacyjna, naturalna jak chyba nigdy wcześniej Amanda Peet), chemia w obsadzie, klimat filmów indie – to kolejne powody, aby zainteresować się tym serialikiem. I choć nie jest to dzieło wybitne, które odmieni Wasze życie, nie będziecie też mieli poczucia, że tracicie czas.
"Community"
"Community" zaczyna się jako całkiem zwyczajny, banalny niemalże sitcom o studentach college'u dla osób, które nie dostały się nigdzie indziej. I tak jest przez kilkanaście pierwszych odcinków – da się to oglądać, ale w sumie nie ma po co. Ale pod koniec pierwszego sezonu staje się cud, który przybiera postać genialnej parodii "Chłopców z ferajny" w stołówce i pierwszych odcinków z odjechaną grą w paintball. Od tego momentu "Community" staje się ulubionym serialem geeków, którzy wychowali się na tych samych filmach co twórca serialu, Dan Harmon.
Drugi i trzeci sezon to wznoszenie się na kolejne (meta)poziomy świetności. "Community" parodiuje co tylko się da i każda parodia ma w sobie "to coś". Pojawia się coraz więcej dziwności – jak mroczna oś czasu albo pytanie, czy bohaterowie aby na pewno są studentami, a nie na przykład pacjentami psychiatryka. Fani uwielbiają serial, a oglądalność w NBC spada na łeb, na szyję. Po trzecim sezonie NBC wyrzuca Harmona, serial przejmują nowi showrunnerzy, którzy zupełnie nie rozumieją, o co w tym chodzi. Sytuacja niby wraca do normy w piątym sezonie – ale to jakby już nie to samo. W szóstym sezonie "Community" przenosi się na platformę Yahoo.
Nie mam pojęcia, czy te skrócone dzieje serialu bardziej Was odstraszają, czy zachęcają, niemniej jednak "Community" to produkcja niezwykła, która miała momenty wielkie. A kiedy zdarzały jej się momenty słabsze, wciąż była lepsza od większości popularniejszych sitcomów. Trudno jest mi rozszyfrować, czemu po tych wszystkich latach nadal nie ogląda jej prawie nikt. Nawet do "Parks and Recreation" daliście się przekonać!