Pazurkiem po ekranie #65: Po co komu złe seriale?
Marta Wawrzyn
12 marca 2015, 21:35
W tym tygodniu piszę głównie o serialach, których nie oglądam i oglądać nie będę, jak "CSI: Cyber", "Powers" czy amerykańskie "The Returned". A oprócz tego "Żona idealna", "Battle Creek", "Better Call Saul", "Shameless", "Jane the Virgin", "Dziewczyny" i "The Last Man on Earth" – ze spoilerami, oczywiście.
W tym tygodniu piszę głównie o serialach, których nie oglądam i oglądać nie będę, jak "CSI: Cyber", "Powers" czy amerykańskie "The Returned". A oprócz tego "Żona idealna", "Battle Creek", "Better Call Saul", "Shameless", "Jane the Virgin", "Dziewczyny" i "The Last Man on Earth" – ze spoilerami, oczywiście.
Marzec w tym roku jest wyjątkowo obfity w nowe seriale. Zaskakująco dużo wśród nich produkcji, które wyróżniają się pozytywnie – "American Crime", "The Last Man on Earth", "Unbreakable Kimmy Schmidt". Próbowałam dzielnie brnąć przez wszystko jak leci, aż trafiłam na "CSI: Cyber". Widzieliście pierwszy odcinek (o drugi nawet nie pytam)? Coś takiego może nie tylko ostudzić zapał do pilotów, ale i wywołać szczere zdziwienie, że takie osoby, jak Patricia Arquette, James Van Der Beek czy Peter MacNicol, najwyraźniej też czasem bardzo desperacko potrzebują pracy.
Patricia Arquette kiedyś powiedziała, że to dzięki telewizji, a nie filmom, jej dzieci mają co jeść. Nie chciałabym odbierać nikomu chleba, ale i tak muszę zaapelować do opatrzności, aby coś z tym okropieństwem zrobiła. To nawet nie jest serial średni, to jest kompletne nieporozumienie. Obecność scenariusza bardzo trudno jest zauważyć, widać tylko, że aktorzy biegają w różnych kierunkach, rozwiązując idiotyczne sprawy wagi państwowo-pieluchowej. Tymczasem Patricia jest królową, dla której nawet "Zakazane imperium" wydawało się za słabe. To naprawdę zła wiadomość, że na najbliższe lata utknie – na co niestety wskazują wyniki oglądalności – w proceduralu gorszym niż mierny.
Pytaliście mnie też o recenzję "Powers", pierwszego serialu Playstation, w którym do zwykłej proceduralnej sieczki dodano nadprzyrodzone moce. Produkcja ma tak fatalne oceny, że nie zamierzam w ogóle jej tykać, a za recenzję niech Wam wystarczy opinia mojego kolegi, który bloguje o popkulturze i nie zasypia tak po prostu na serialach.
Zasnąłem na 1. odcinku "Powers". To chyba nie jest dobra rekomendacja :)
— Marcin Tomaszewski (@Lesny_Dziad) March 12, 2015
Nie tknęłam też "DIG" ani "The Returned". Do tego pierwszego prawdopodobnie w wolnej chwili ktoś na Serialowej jeszcze powróci, ten drugi wygląda jak kolejny serial skserowany. Być może w końcu go obejrzę, na razie jednak zamiast recenzji chciałanym Was odesłać do do Pazurka sprzed roku, w którym zachwycałam się francuskim oryginałem, czyli "Les Revenants". To jest serial, który rzeczywiście polecam. Oglądanie amerykańskiej kopii wydaje mi się zupełnie zbyteczne, bo niby w jaki sposób Amerykanie mają tutaj przebić Francuzów? Oryginalna produkcja opiera się na świeżym pomyśle i klimacie nie z tej ziemi. Amerykanie nie mają ani jednego, ani drugiego. Sorry, szkoda mi na to czasu.
Wśród produkcji, o których na Serialowej zabrakło choćby paru słów, znalazł się również amazonowy "Bosch". Nie dlatego, że był aż tak zły – nie był – tylko dlatego, że bardzo trudno było nam znaleźć cokolwiek, co by go wyróżniało spośród dziesiątek produkcji o zmarnowanych gliniarzach. Owszem, Titus Welliver to charyzmatyczny gość, na którego patrzy się z przyjemnością, ale to wystarczyło, aby mnie zatrzymać przed ekranem przez trzy odcinki. Potem porzuciłam "Boscha" bez większego żalu. Choć pewnie jeszcze ze dwa lata temu obejrzałabym cały sezon.
Problem w tym, że z roku na rok powstaje coraz więcej seriali. Kiedy Serialowa ruszała, nie szkoda nam było czasu na "Gotowe na wszystko", "Chirurgów" czy nawet "Pamiętniki wampirów". Przez cztery lata zmieniło się bardzo wiele – dziś pławimy się w serialowym dobrobycie, ale doba nie uległa wydłużeniu. Nie pytajcie mnie więc po raz kolejny, dlaczego nie piszę o "Imperium" – już mówiłam, że uważam tę produkcję za szczyt tandety, i zdania nie zmieniłam. Gdyby to samo zrobić z nutką dystansu i autoironii, pewnie bym oglądała. Ale to łopatologiczna opera mydlana, która mnie drażni przerysowanym aktorstwem i rani moje uszy tak miałką i mainstreamową, jak to tylko możliwe, muzyką. Dlatego nie oglądam "Imperium" i dlatego o nim nie piszę. Co nie znaczy, że nie doceniam jego znaczenia jako popkulturowego fenomenu. Takiej oglądalności nowe seriale od dawna nie mają i choćby dlatego FOX może uważać tę produkcję za ogromny sukces.
Nie znaczy to jednak, że ja też będę otwierać szampana. Z Cookie i Luciousem nie jest mi po drodze, tak jak nie jest mi po drodze z Olivią Pope, Meredith Grey czy Annalise Keating. Wasze pytania wiele tutaj nie zmienią. Nie zmusicie mnie do oglądania "z obowiązku" produkcji, które w ogóle mnie nie interesują. Bo wyobraźcie sobie, że w czasach serialowego dobrobytu nie mam kiedy oglądać nawet tego, co rzeczywiście zobaczyć bym chciała. W brytyjskiej telewizji w tym tygodniu pojawiły się dwie nieźle zapowiadające się produkcje – "Poldark" i "Banished". Z kolei "Indian Summers" – nowy hicior telewizji Channel 4 – ma już cztery odcinki, a ja wciąż nie zdążyłam obejrzeć żadnego z nich. Choć widzę na Twitterze, że dla Brytyjczyków ten serial to fenomen większy niż "Fortitude".
Nie mam pojęcia, jak wydłuża się dobę – Jarosławowi Kuźniarowi ponoć wystarczają cztery godziny snu, czego mu szczerze zazdroszczę – więc myślę, że Serialowa powoli będzie odchodziła od pisania o wszystkim jak leci i szła w trochę innym kierunku. To naturalna zmiana, która dokonuje się, czy tego chcemy, czy nie. Nie wińcie nas za to, że nie zawsze oglądamy dokładnie to co Wy. Tak było, odkąd pamiętamy, i tak dalej będzie. Po prostu uważamy, że czas powiedzieć głośno: nie sposób oglądać wszystkiego. Jeśli nie chce się zwariować od nadmiaru seriali, trzeba nauczyć się dokonywać selekcji. Nawet jeśli współtworzy się stronę o serialach.
Ponieważ po raz pierwszy w historii Pazurka postanowiłam napisać o serialach, których nie oglądam, na koniec będzie dosłownie kilka słów o produkcjach, które oglądam i lubię.
"Battle Creek" znów mnie pozytywnie zaskoczyło – sekwencją w stylu "Breaking Bad", w której rolę narkotyku spełniał syrop klonowy. To było cudownie absurdalne i choć sam serial dziełem wybitnym nie jest i nigdy nie będzie, martwi mnie, że Amerykanie wolą od niego "CSI: Cyber". To jakiś rodzaj masochizmu, którego nie mogę pojąć.
"Żona idealna" zaliczyła najdziwniejszy chyba odcinek w historii, w którym zwiedzaliśmy głowę Alicii Florrick. Pomysł był fajny, wykonanie momentami kulało (po cóż był ten Will, który nie przypominał Willa?), zabawnych momentów było mniej, niż bym chciała, ale ogólnie nie mam poczucia, że zmarnowałam 45 minut mojego życia. A muzycznie odcinek był po prostu zachwycający.
W "Shameless" znów wymiatała Svetlana, która ochoczo zabrała się za wykonywanie obowiązków dobrej żony, tym razem dostarczając przyjemnych chwil Veronice. To, jak rozwinięto tę postać, rzeczywiście mi się podoba, bo nie spodziewałam się po niej zupełnie niczego.
W "Dziewczynach" było coś o seksie w Auschwitz, przyjaźni z nastolatką i rodzicu, który na starość postanowił zostać gejem. I choć staram się nie narzekać bez powodu na "Dziewczyny" – w końcu z jakiegoś powodu jeszcze je oglądam – to przyznam, że w poniedziałek moje oczy zamieniły się w dwa wielkie napisy "WTF?". Kto się tak zachowuje i skąd Lena bierze pomysły – prosto z kosmosu?
Skoro o kosmitach mowa, Rogelio w brzoskwiniowym kostiumie, tak samo utalentowany na Ziemi i poza nią, znów skradł odcinek "Jane the Virgin". A przecież mieliśmy jeszcze niesamowite oświadczyny i tysiąc twistów, które nastąpiły po nich.
W "The Last Man on Earth" tymczasem pojawiła się January Jones – w najlepszym dla głównego bohatera momencie! Biedaczysko z niego – i nawet bycie prezydentem Stanów Zjednoczonych wygląda przy tym, co go spotkało, na marną nagrodę pocieszenia. Swoją drogą, FOX bardzo sprytnie wywiódł nas w pole z tym tytułem. Wszyscy radośnie tłumaczyliśmy "man" jako "człowiek" – zamiast "mężczyzna" – i zastanawialiśmy się, jak oni chcą zrobić interesujący serial z jednym tylko aktorem. A tu taka piękna niespodzianka!
Najlepszą rzeczą, jaką widziałam w tym tygodniu, był odcinek "Better Call Saul" o Mike'u. Bardzo w stylu "Breaking Bad" – ciężki, mroczny i znakomity od początku do końca. Historia Saula Goodmana coś w sobie ma, ale na tym etapie zaczynało już trochę brakować scen, od których człowiekowi przebiegałyby ciarki po plecach. Jonathanowi Banksowi znów się to udało, a ostatnie słowa – "Wiesz, co się stało. Pytanie brzmi: czy potrafisz z tym żyć?" – brzmią mi w uszach do teraz, tak idealnie zostały napisane i wypowiedziane.
A co Wy widzieliście w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.