"Pan Am": A jednak lot donikąd?
Marta Wawrzyn
18 października 2011, 22:26
Nudne, płytkie główne bohaterki, przeciętny scenariusz, z każdym odcinkiem coraz mniej uroku. Po całkiem przyjemnym starcie "Pan Am" stał się kolejną nijaką produkcją, której mogą nie dać rady uratować nawet ładne buzie i obcisłe, błękitne mundurki.
Nudne, płytkie główne bohaterki, przeciętny scenariusz, z każdym odcinkiem coraz mniej uroku. Po całkiem przyjemnym starcie "Pan Am" stał się kolejną nijaką produkcją, której mogą nie dać rady uratować nawet ładne buzie i obcisłe, błękitne mundurki.
Muszę Wam się przyznać, że uwielbiam wszelkie produkcje "z epoki". Nieważne właściwie z której epoki, ważne żeby była to epoka lepsza i ładniejsza niż nasza. Mam wielką słabość do "Boardwalk Empire", szaleję za "Mad Man". "Pan Am" był serialem przeze mnie wyczekiwanym jako ewentualny numer 3 na tej krótkiej liście. I po czterech odcinkach muszę stwierdzić, że zawodzi mnie na całej linii. Tak, tak przyznaję: to Marcela miała rację, a nie ja.
Pilot nowego serialu ABC mnie zachwycił, ale też zaostrzył apetyt na więcej. Chciałam wiedzieć, co robi Francuzka Colette w błękitnym amerykańskim samolocie, czemu Maggie nosi spodnie i mieszka w komunie, czego właściwie chce od życia Laura i jakie niebezpieczeństwa czekają na Kate. Panowie – których, choć jeden jest blondynem, a drugi brunetem, nie rozróżniam do dziś – interesowali mnie od początku jakby nieco mniej.
Po kolejnych odcinkach – "We'll Always Have Paris", "Ich Bin Ein Berliner" i "Eastern Exposure" – z wielkim żalem dojrzewam do wniosku, że jednak nie mamy tu do czynienia ani z kobietami, ani z żadną magiczną "obietnicą kobiet", tylko ze zwykłymi lalkami Barbie. Nie przekonała mnie scenka z Maggie biegającą za prezydentem Kennedym, ani dość sztampowo pokazane wspomnienia wojenne Colette ani urwanie się ze smyczy przez Laurę w Indonezji. Jedyną wartą uwagi postacią jest Kate (gra ją uroczy rudzielec Kelli Garner), która może nie jest najlepiej napisana, ale przynajmniej wygląda na człowieka z krwi i kości.
Problemem pozostałych postaci jest brak choćby odrobiny pogłębienia. Zwłaszcza lalkowata Laura jest płytka jak wyschnięta kałuża (co nie znaczy, że głupia – po prostu zapomniano nam o niej powiedzieć coś więcej). W dialogach nie ma żadnej mądrości, żadnej iskierki, nie ma niczego godnego zapamiętania. Nie przekonują mnie też dekoracje, które mają udawać przeróżne miejsca na świecie, ale jakoś wciąż wyglądają jak filmowe pejzaże w Kalifornii.
Muzyka… Marcela narzekała na muzykę, która nas przytłaczała w pilocie, więc pewnie teraz byłaby szczęśliwsza. Nie ma już Sinatry w "Pan Am". Uznali, że zaśpiewał wszystko co miał do zaśpiewania, teraz równie dobrze może nam brzęczeć coś bardziej niezidentyfikowanego. Bo po co się wysilać.
Nie zrozumcie mnie źle, nie miałabym nic przeciwko nie do końca głębokiej bajce, nawet bez Sinatry – gdyby konsekwentnie i z sensem trzymano się tej stylistyki. Problem w tym, że w "Pan Am" scenarzyści stosują mnóstwo rozwiązań nie tyle klasycznych i uroczych, co po prostu nudnych, ogranych i dawno już wypranych z wszelkiej słodkości. Jeśli w to wszystko nie zostanie tchnięte (i to szybko!) choć trochę życia i oryginalności, nie zostanie dodane "coś od siebie", obawiam się, ze los tego serialu może być tylko jeden.
Wyniki oglądalności niestety mówią same za siebie.