"Battle Creek" (1×01): Dobry glina, zły glina
Marta Wawrzyn
4 marca 2015, 21:02
Vince Gilligan i David Shore wspólnymi siłami próbują odświeżyć gatunek telewizyjnego procedurala, bawiąc się bez umiaru najbardziej wyświechtanymi motywami. I idzie im to naprawdę nieźle!
Vince Gilligan i David Shore wspólnymi siłami próbują odświeżyć gatunek telewizyjnego procedurala, bawiąc się bez umiaru najbardziej wyświechtanymi motywami. I idzie im to naprawdę nieźle!
Co powstanie, kiedy twórca "Breaking Bad" połączy siły z gościem stojącym za sukcesem "House'a"? Zaskakująco świeża rzecz, składająca się, żeby było ciekawiej, z samych dobrze nam znanych klisz. Choć "Battle Creek" to nie serial na miarę "Breaking Bad", sama byłam zaskoczona, jak bardzo z każdą minutą zyskiwał w moich oczach.
Rzecz dzieje się w 50-tysięcznym miasteczku Battle Creek w stanie Michigan. Typowa, zapyziała amerykańska prowincja, z wszystkimi jej wadami i zaletami. Tutejsi gliniarze częściej odbierają telefony od staruszki, która boi się wąsów Toma Sellecka na telewizyjnym ekranie, niż mają do rozwiązania prawdziwą zbrodnię. Może to i lepiej, bo bez specjalistycznego sprzętu praca policjanta do łatwych nie należy, a na tym posterunku nie działa nic z wyjątkiem telefonów.
Nic dziwnego, że det. Russ Agnew (Dean Winters) ma dość cyniczne podejście do pracy, ludzi i wszystkiego, co mu się przytrafia. Problem w tym, że za chwilę zły los ześle na niego partnera, który stanowi dokładne jego przeciwieństwo. Milt Chamberlain (Josh Duhamel) to agent FBI, przysłany z powodu, którego nie rozumiem ani ja, ani lokalni policjanci (ale pewnie prędzej czy później to się wyjaśni), do Battle Creek. Jest młody, świetnie ubrany, niesamowicie przystojny i wszystko potrafi załatwić jednym telefonem. A do tego wierzy, że ludzie są po prostu dobrzy i że do każdego da się w końcu przemówić, apelując do jego sumienia. O dziwo, na wierze się nie kończy, on tę zasadę stosuje w prawdziwym życiu i nie wychodzi na tym źle.
Jak łatwo przewidzieć, między obydwoma panami ciągle dochodzi do tarć i pełnych emocji rozmów o pryncypiach. Przy czym Shore i Gilligan nie bawią się tutaj w subtelności, tylko miksują to wszystko, co zdążyliśmy już poznać, oglądając inne procedurale policyjne. I wychodzi to naprawdę fajnie – chyba jeszcze nigdy nie widziałam policjantów, którzy byliby do tego stopnia świadomi, że są tylko popkulturowymi kliszami. I nigdy w życiu nie spodziewałam się, że taka otwarta zabawa tymi motywami może wypaść aż tak naturalnie. To w dużej mierze zasługa znakomitego aktorstwa oraz inteligentnych, doskonale napisanych dialogów – ale nie tylko.
"Battle Creek" po prostu ma to coś. Mnie prawdopodobnie udało się "kupić" już na etapie wyrazistej, zrobionej z pazurem czołówki. Ale klimatu nie brakuje też poza nią. Zdjęcia są świetne, każdy kadr przemyślany, a cały serial wręcz lekko przestylizowany. Co absolutnie mi nie przeszkadza, kocham atmosferę filmu noir i jestem zachwycona, kiedy dostaję jej namiastkę w telewizyjnym proceduralu. A do tego samo Battle Creek to miasteczko z charakterem, które nieźle prezentuje się na ekranie i w którym najwyraźniej wszyscy mają zwyczaj jeść bardzo dobre ciasto kawowe – tak jak agent Cooper (którego zresztą Milt trochę przypomina) w Twin Peaks opychał się ciastem wiśniowym.
W "Battle Creek" działa wszystko, również postacie. Russ i Milt są wyraziści aż do przesady, ale oglądając ich przepychanki, ani przez moment nie ma się wrażenia, że coś tu zrobiono na siłę. Owszem, to dwaj kolesie zbudowani w 100% z klisz, ale prawdziwi, wypadający najbardziej naturalnie na świecie. Dean Winters ma doświadczenie komediowe (grał faceta Liz Lemon w "30 Rock") i to też widać. Jego reakcje na zachowania kolegi potrafią być rozbrajające, co nie jest tylko zasługą scenarzystów. To trzeba umieć zagrać i Winters niewątpliwie jest odpowiednim człowiekiem do tej roboty. Z bohaterami drugiego planu na razie nie było okazji dokładniej się zapoznać, ale wystarczy spojrzeć na nazwiska – grają tu m.in. Kal Penn i Janet McTeer – by uwierzyć, że nikt tu niczego nie zepsuje.
Jedyne, co ewentualnie może od "Battle Creek" odstręczać, to fakt, że serial jest proceduralem policyjnym, w którym co tydzień będziemy dostawać kolejną nudną sprawę jak ta z pilota, aż w końcu wszyscy w tym miasteczku pozabijają się nawzajem, jak w jakimś Sandomierzu z "Ojca Mateusza". Z drugiej strony, skoro "Żona idealna" czy "House" były w stanie tak daleko wyjść poza formułę typowego procedurala, nie widzę powodu, dla którego "Battle Creek" nie miałoby zrobić tego samego.
Pytanie tylko, czy zdąży. Bo o ile w kablówce taki serial pewnie by przetrwał spokojnie kilka sezonów, w stacji ogólnodostępnej, której procedurale ogląda nawet 20 mln osób, może być inaczej. Oglądalność pilotowego odcinka – 7,81 mln/1,0 – jak na CBS jest fatalna. Jeśli nie wydarzy się cud i serialowi nie zacznie rosnąć, pożegnamy się z "Battle Creek" po 13 odcinkach.
I mnie go będzie naprawdę szkoda. Co prawda nie mamy tu do czynienia z dziełem wybitnym, które zrewolucjonizuje telewizję, ale bardzo dobrą produkcję środka, która mogłaby wnieść sporo świeżości do dogorywającego już powoli formatu procedurala, też wypada docenić. Mocna obsada, porządnie napisany scenariusz (notabene pierwszy jego szkic powstał 10 lat temu, a napisał go Vince Gilligan, zanim jeszcze zaczął prace nad "Breaking Bad"), niezłe dialogi, charakterystyczny klimat – tego wszystkiego naraz nie ma ani "Skorpion", ani "Stalker", ani większość proceduralnej sieczki, którą tak kocha widownia CBS. "Battle Creek" to wszystko posiada. To wszystko i jeszcze więcej – bo to jeden z tych seriali, w których nawet drzewa mają osobowość.
Jeśli go skasują, to będzie tylko kolejny dowód na to, że z fajnymi pomysłami nie idzie się do stacji ogólnodostępnej. Nawet jeśli chce się stworzyć tylko serial środka.