"House of Cards" (3×01-03): I kto tu rządzi?
Marta Wawrzyn
27 lutego 2015, 21:37
Współczesna Lady Makbet i jej małżonek powracają w kolejnym sezonie "House of Cards". W pierwszych odcinkach żadne z nich jeszcze nie zostało władcą galaktyki ani nawet papieżem, ale wszystko przed nami. SPOILERY, I TO DUŻE!
Współczesna Lady Makbet i jej małżonek powracają w kolejnym sezonie "House of Cards". W pierwszych odcinkach żadne z nich jeszcze nie zostało władcą galaktyki ani nawet papieżem, ale wszystko przed nami. SPOILERY, I TO DUŻE!
Przyznawać się, kto już zdążył obejrzeć cały 3. sezon "House of Cards"? Teoretycznie jest to możliwe, ale my na Serialowej jesteśmy tylko ludźmi, zobaczyliśmy na razie kilka pierwszych odcinków i już spieszymy donieść, że nic się nie zmieniło. Polityczny hit Netfliksa, z powodzeniem czerpiący i z Szekspira, i z czarnych komedii, i z typowych melodramatów, powrócił w świetnej formie. I choć nie zaoferował nam żadnego wielkiego "wow" na początek – to znaczy nikt nikogo życia w spektakularny sposób nie pozbawił – widać, że to wstęp do mocnego sezonu, w którym nie zabraknie emocji.
Sezon zaczyna się od wizyty na cmentarzu w Gaffney, gdzie pochowany jest ojciec Franka. Pan prezydent, zostawiony w spokoju przez media i ochronę, honoruje staruszka na swój sposób i zapowiada, że nie skończy tak marnie jak on. Kiedy jego będą chować, ustawi się cała kolejka osób składających kondolencje. Po co była ta scena i co wnosiła do fabuły? Po trzech odcinkach można odnieść wrażenie że nic, poza pokazaniem nam – po raz kolejny – z kim mamy do czynienia. Wydaje mi się jednak – to tylko zgadywanka z mojej strony, bo nie czytałam spoilerów, żeby nie psuć sobie przyjemności z oglądania, i Was też proszę o powstrzymanie się od dalszego spoilerowania – że w finale serialu może ona nabrać dodatkowego znaczenia. Tym jednak zajmiemy się, kiedy dobrniemy do tegoż finału.
Na razie mamy tysiąc innych wątków, którymi możemy się zająć. Najważniejsze na początku tego sezonu jest jedno: tylko my uważamy Franka Underwooda za wielkiego polityka, mistrzowskiego gracza i najdoskonalsze wcielenie Mefistofelesa w jednym. W swoim kraju, ba, nawet w swojej partii postrzegany jest zupełnie inaczej – jako gostek znikąd, który dokończy kadencję Walkera z zerowym poparciem, a potem zniknie. Problemów do rozwiązania nasz bohater ma więc co niemiara. Poparcie dla niego w sondażach jest żałosne, bezrobocie w kraju rośnie, nastroje spadają, a Stephen Colbert mówi na wizji to, co wszyscy myślą – że obie amerykańskie partie chcą tego samego. Nowego prezydenta w 2016 roku.
Mimo że Frank walczy jak lew, to znaczy jak Underwood, i staje na głowie, aby udowodnić, że jednak potrafi, są takie momenty, kiedy nawet szacowna małżonka traci w niego wiarę. Zauważyliście, że ta para zawsze mówiła o swoich planach, używając słowa "my"? Nie "ty zostaniesz prezydentem", tylko "my będziemy rządzić". Wydawało się, że nic tego nie zmieni. A jednak pod koniec pierwszego odcinka 3. sezonu mamy taki moment, kiedy oboje z "my" przechodzą na "ja". Już, już się wydaje, że za chwilę pójdą na noże – w końcu Claire ma własne ambicje, nie do końca korespondujące z tym, czego akurat potrzebuje Frank – ale nic takiego się nie dzieje.
Ta para tworzy zespół, którego nie jest w stanie złamać nic. Żadne niepowodzenie, żaden człowiek. Jestem przekonana, że tak będzie do końca, a zapowiedzi ich potencjalnej wojny, które pojawiały się w trailerach, miały tylko podgrzać atmosferę. Nic takiego się nie wydarzy, Claire pokonała już największe trudności – nawet nie wiemy kiedy ani jak! Gdzieś w przerwie pomiędzy drugim a trzecim odcinkiem – i znajduje się na najlepszej drodze do zrobienia własnej kariery w polityce. Ambasador USA przy ONZ niby wydaje się funkcją średnio znaczącą, ale to nie jest tak, że każda żona prezydenta może dostać takie stanowisko tak po prostu.
Frank tymczasem musi walczyć o pozycję w partii, która zapewni mu nominację, i jednocześnie o poparcie narodu, bez którego nie da się wygrać wyborów prezydenckich. 18 miesięcy na jedno i drugie to bardzo mało czasu. Za mało. Żaden człowiek nie wyszedłby z tego obronną ręką w takiej sytuacji, ale przecież my tu nie mówimy o człowieku. Mówimy o Franku Underwoodzie. Który jak zwykle toruje sobie drogę za pomocą forteli tak zmyślnych, że przeciwnikom nie pozostaje nic innego, jak zbieranie szczęk z podłogi. No, może jeszcze nie teraz. Na razie my mamy co zbierać, przeciwnicy Franka poczują się tak jak my dopiero za kilka odcinków. Inaczej nie byłoby tego, no, napięcia.
Największe zaskoczenie tego sezonu? To, że Doug przeżył i dostał tak ważny wątek. Przyznaję, zdziwiłam się mocno, zobaczywszy go ponownie, bo przecież w finale poprzedniej serii wyglądał na mocno nieżywego. Sceny z nim mają moc, ponieważ widać, że ten facet, mimo wszystkich błędów, które popełnił, nie przestał być lojalnym psem Franka i wkłada wiele wysiłku w torowanie sobie powrotu do jego łask. A Frank uparcie go kopie i odtrąca, nie przyjmując do wiadomości jego zapewnień, że on naprawdę może już pracować i na dodatek jeszcze się przydać. Widać tu wyraźnie zbliżającą się katastrofę – Doug jest jak tykająca bomba zegarowa, która tylko czeka na odpalenie. Ale czy rzeczywiście poważnie zagrozi swojemu byłemu kumplowi i przyszłemu królowi wszechświata? Widzieliście dwa sezony "House of Cards", sami sobie odpowiedzcie na to pytanie.
Najciekawszym odcinkiem z pierwszej trójki wydał mi się odcinek trzeci – co jest trochę paradoksalne, bo działo się w nim najmniej. "House of Cards" z właściwą sobie subtelnością – tak, sarkazm – zaprezentowało prezydenta Rosji, niejakiego Petrova (Lars Mikkelsen). Wypisz, wymaluj Putin! Choć nie było tu niczego odkrywczego, oglądanie przepychanek obu prezydentów na konferencji, a potem podczas uroczystej kolacji, sprawiło mi wielką frajdę. To, co się działo przy stole i po odejściu od niego, było jak fascynujący teatr trojga aktorów, a toast amerykańskiej prezydentowej niewątpliwie zapisze się złotymi zgłoskami w historii stosunków amerykańsko-rosyjskich. Frank i Claire pokazali siłę, dziewczyny z Pussy Riot pokazały pazurki, ale przecież Petrov wcale nie opuścił Waszyngtonu na tarczy. To dopiero początek tego tańca, który, mam nadzieję, okaże się ciekawszy od wątku Chińczyków z poprzedniego sezonu. Swoją drogą, to zabawne, że ktoś taki jak Claire Underwood nazywa Petrova – czy kogokolwiek – bandytą.
Ponieważ traktuję "House of Cards" trochę jak polityczne guilty pleasure, mogę mu wybaczyć wszystkie absurdy – dziennikarze polityczni, do dzieła, wyjaśnijcie światu, czemu to wszystko jest totalną bzdurą! – i sceny, w których przesadza z teatralnością (ileż można się bawić jednym jajkiem!?), ale nie wybaczę za to tych wszystkich momentów, kiedy zwyczajnie się nudzę. Liczę na to, że w tym sezonie wreszcie ich nie będzie w ogóle. Stawki jeszcze nigdy nie były tak wysokie – Frank walczy o utrzymanie władzy, ale też o zapewnienie spuścizny, która sprawi, że na jego grób nikt nie będzie sikał. Claire prawdopodobnie chciałaby po prostu sprawować władzę zaraz po nim. Oboje chcieliby zostać zapamiętani przez historię.
To niesamowicie ambitny plan, ale chyba nie macie wątpliwości, że to diaboliczne małżeństwo dostanie dokładnie to, na co zasługuje, a my będziemy oglądać ich drogę do celu z nosami przyklejonymi do ekranów. Większość z nas pewnie poświęci na to cały weekend. Tak właśnie Netflix z pomocą Franka Underwooda sprawuje władzę nad światem. I nawet jeśli po wszystkim znów przyznamy, że chyba trochę przesadziliśmy z tempem, w jakim pochłonęliśmy kolejny sezon, prawda jest taka, że nie ma czego żałować. To po prostu bardzo dobry, bo diabelnie wciągający serial.
To też jedna wielka alegoria waszyngtońskiej polityki – i polityki w ogóle. Niepozbawiona wad, ale smakowita, mroczna, teatralna, wyśmienicie zagrana i z rozmachem zrealizowana. Czego chcieć więcej?