"Constantine" (1×13): Na zawsze w czyśćcu?
Michał Kolanko
17 lutego 2015, 17:28
Po niezbyt udanym filmie kinowym powrót Johna Constantine'a – tym razem w formie serialu – był bardzo wyczekiwany przez fanów tej postaci i całego uniwersum. Ale po pierwszym sezonie łatwo stwierdzić, że nie był to do końca dobry pomysł. Spoilery!
Po niezbyt udanym filmie kinowym powrót Johna Constantine'a – tym razem w formie serialu – był bardzo wyczekiwany przez fanów tej postaci i całego uniwersum. Ale po pierwszym sezonie łatwo stwierdzić, że nie był to do końca dobry pomysł. Spoilery!
Nie da się ukryć, że ostatni odcinek pierwszego sezonu jest jednym z najlepszych. Nowy Orlean to chyba najciekawsza i najlepiej pokazana lokalizacja z pierwszego sezonu, a Papa Midnite (Michael James Shaw) jako kapłan voodoo to jeden z najciekawszych wrogów samego Constantine'a. I chociaż oś całej historii, czyli wątek satanistycznego mordercy porywającego dziewczynki dziwnie przypomina "True Detective", to i tak całość jest wyjątkowo klimatyczna, a nawet momentami przerażająca i w jakimś sensie trudna w oglądaniu. Takich odcinków bardzo brakowało w pierwszej części sezonu.
Problemem całego serialu jest bowiem klimat – albo raczej jego brak. Taka produkcja musi przyciągać widzów swoją atmosferą, bo przecież nie można tu liczyć na skomplikowane moralne dylematy głównych postaci. Tymczasem kolejne artefakty używane przez głównego bohatera przypominają gadżety z "Warehouse 13" i są wykorzystywane, by ratować mu skórę w każdej niemal sytuacji. Rzadko czujemy atmosferę prawdziwego zagrożenia – może poza dwuodcinkowym "The Saint of Last Resorts". Także potwory, demony, postacie i świat budzą częściej politowanie niż prawdziwą grozę. Całe uniwersum zostało ledwie zarysowane. Szkoda, że "Constantine" nie wyrobił sobie własnego stylu, odróżniającego ten serial od wszystkich innych.
Mimo wszystkich logicznych niedociągnięć, a także wtórności całego świata, niezrozumiałych zasad, które w nim panują, w pierwszym sezonie twórcy zrobili przynajmniej jedno – ciekawie rozbudowali postacie wspierające. Zarówno Chas (Charles Halford), jak i Zed (Angélica Celaya) mają już swoje historie, rozumiemy ich działania lepiej niż na początku. Także sam Constantine (Matt Ryan) jawi się nieco inaczej niż w pierwszych odcinkach, bo lepiej poznajemy jego historię, przyjaciół i znajomych z przeszłości. To niewątpliwie duży plus. Rozumiemy dużo lepie jego poczucie winy i całą życiową misję. Na pewno pod tym względem Matt Ryan jest o niebo lepszy niż Keanu Reeves, chociaż być może nie jest to żadne duże osiągnięcie.
Nie da się tego powiedzieć o całym wątku głównym, czyli "Nadchodzącej Ciemności" (Rising Darkness). Inwazja demonów i sił ciemności jest jedynie wspominana przy okazji kolejnych spraw, ale nigdy tak naprawdę nie czujemy, że jest nieunikniona. Ale nie ma tu odcinków "głównonurtowych" z prawdziwego zdarzenia.
Co gorsza, być może nigdy nie dowiemy się, co ostatecznie jest motywem działań Manny'ego (dla niezorientowanych: anioła, w którego wciela się Harold Perrineau), który przez cały sezon był sojusznikiem głównego bohatera. W ostatniej scenie "Waiting for the Man" okazuje się, że Manny ma zupełnie inne cele i motywy, niż się to wydaje. Cliffhanger – trzeba przyznać dość zaskakujący – może pozostać jednak nierozstrzygnięty.
Los "Constantine" jest bowiem więcej niż niepewny. NBC po zamówieniu i emisji pierwszego sezonu nie podjęło jeszcze decyzji, czy poznamy dalsze losy "łowcy demonów" i jego przyjaciół. Brak oficjalnej decyzji bardzo źle wróży temu projektowi. Pojawiły się nawet plotki, że NBC zdecyduje o sprzedaniu całego serialu stacji SyFy, gdzie po przemianowaniu na "Hellblazer" byłby emitowany nadal. To jednak tylko plotki – żaden z szefów SyFy czy NBC oficjalnie tego nie potwierdził i nic na to nie wskazuje.
A: I've heard no discussion of #Constantine moving to Syfy. I don't know where that rumor came from.
— Ted A'Zary (@Syfy) luty 13, 2015
I brutalna prawda jest taka, że przez te 13 odcinków nie zdążyliśmy polubić – chociaż może to złe słowo – Johna Constantine'a tak bardzo, by tęsknić za nim, jeśli teraz jego telewizyjna historia się zatrzyma. Ten serial próbuje być czymś wyjątkowym, ale to udaje się tylko czasami. Nawet niewątpliwy talent i specyficzny urok Matta Ryana nie ratują tej produkcji, która ostatecznie okazała się wtórna i bardzo mało oryginalna. W swoim pierwszym tekście na początku sezonu pisałem, że jest to przeciętny serial. I takim też pozostał. Nie złym, nie bardzo dobrym, ale po prostu przeciętnym.