"The Slap" (1×01): Nie tędy droga
Marta Wawrzyn
14 lutego 2015, 16:29
Po pilocie "The Slap" NBC jestem naprawdę pełna podziwu dla Amerykanów. Wygląda na to, że potrafią serial skopiować niemal scena po scenie i jednocześnie pozbawić go wszystkiego co najlepsze. Uwaga na spoilery.
Po pilocie "The Slap" NBC jestem naprawdę pełna podziwu dla Amerykanów. Wygląda na to, że potrafią serial skopiować niemal scena po scenie i jednocześnie pozbawić go wszystkiego co najlepsze. Uwaga na spoilery.
Nie mam pojęcia, jak zareagujecie na pilot amerykańskiego "The Slap", jeśli nie widzieliście oryginału. Być może uznacie, że wcale nie jest tak źle. Ja w oryginalnym, australijskim serialu zakochałam się kilka lat temu i jestem szczerze zaskoczona, że można tę historię schrzanić aż tak, jak to właśnie zrobiło NBC. Zwłaszcza że produkcja wypakowana jest gwiazdami, wśród twórców znajduje się Jon Robin Baitz ("Brothers & Sisters"), a za kamerą stanęła Lisa Chodolenko. A jednak różnica wydaje mi się kolosalna – co jest paradoksem, zważywszy, że wiele scen i dialogów skopiowano niemal żywcem.
Zacznijmy jednak od początku. "The Slap" stacji NBC to remake australijskiego miniserialu z 2011 roku, który został w swoim kraju obsypany nagrodami i zrobił też całkiem sporą karierę za granicą. Serial oparty jest na bestsellerowej książce Christosa Tsiolkasa i opowiada historię zupełnie zwyczajnych ludzi zamieszanych w incydent, który wydarzył się podczas imprezy urodzinowej. Nieznośnemu dziecku wymierzony został siarczysty policzek – ale nie przez rodziców, a przez mężczyznę, który w ogóle nie jest z nimi spokrewniony. Niefortunne zdarzenie przewróciło do góry nogami życie uczestników imprezy.
Główni bohaterowie to rodzina greckich imigrantów i ich znajomi. On, Hector, właśnie kończy 40-tkę i przeżywa typowy kryzys wieku średniego. Wiecznie wkurzony na własną rodzinę, nie potrafi zrezygnować z romansu z 17-letnią Connie, a jednocześnie twierdzi, że kocha swoją żonę, Aishę. Uwielbia jazz i czy nam się to podoba czy nie, musimy go słuchać razem z nim. To właśnie na jego imprezie urodzinowej uderzone zostaje dziecko Rosie, kilkuletni chłopiec o imieniu Hugo. Policzkuje je Harry, kuzyn Hectora, prosty facet, który wszystkiego sam się dorobił i nie ma zwyczaju ani owijać swoich myśli w bawełnę, ani długo się zastanawiać, zanim przejdzie do działania.
W grupie uczestników feralnej imprezy znajdują się też rodzice Hectora, którzy postanowili zaskoczyć wszystkich niespodzianką – wycieczką do Grecji dla całej rodziny. Jest także scenarzystka Anouk, która pisze popularną operę mydlaną i aktualnie sypia z dwa razy młodszym aktorem, grającym w niej główną rolę; jest Gary, mąż Rosie i ojciec Hugo; jest kolega Connie, Richie. Kolejne odcinki przedstawiają następujące po sobie wydarzenia z perspektywy różnych osób, ukazując kłębowisko emocji, w jakie zamieniły się relacje w tej grupce.
Powyższy opis odnosi się dokładnie w tym samym stopniu do obu wersji – australijskiej i amerykańskiej. W tej pierwszej wymienionych bohaterów grają aktorzy, których raczej nie znacie, ta druga wypakowana jest gwiazdami. W Hectora wciela się Peter Sarsgaard, w Aishę – Thandie Newton, w Harry'ego – Zachary Quinto, w Anouk – Uma Thurman i jej dawna twarz. Z kolei bardzo ważną postać Rosie gra dokładnie ta sama osoba – Melissa George. I wystarczy spojrzeć na nią, by zobaczyć, jak wielka przepaść dzieli kopię od oryginału.
W wersji australijskiej Rosie jest dużo bardziej wyrazista, a jej relacja z nieznośnym kilkuletnim synem, którego uspokaja jedynie ssanie jej cycusia, dużo bardziej chora. Niby w wersji amerykańskiej wiele tutaj nie zmieniono, ale zdecydowanie złagodzono wymowę tych samych scen, bo przecież NBC nie może pokazać kobiecej piersi ani pozwolić na to, aby ktoś rzucił słowem na "f".
Różnice niby są subtelne, ale kiedy mamy do czynienia z serialem, w którym ważny jest każdy gest, każde spojrzenie, każde słowo, wycięcie paru scen – aby zmieścić wszystko w 41 minutach – ma znaczenie. Żeby zaoszczędzić czas, Amerykanie niektóre wątki od pierwszych minut potraktowali łopatą. Tam, gdzie Australijczycy budowali długo napięcie, Amerykanie podają wszystko od razu na tacy. Nie jestem pewna, jak to możliwe, ale nawet narrator, komentujący co jakiś czas wewnętrzne stany Hectora i świetnie wpasowujący się w oryginalny serial, w remake'u brzmi nienaturalnie. Mimo że mówi dokładnie to samo!
Najbardziej zaskakuje to, że choć między obydwoma serialami teoretycznie nie ma większych różnic – oba są niemal identycznie napisane, tak samo dobrze zagrane i bardzo kameralne – to jednak dzieli je wszystko. Oryginał wydaje się subtelny, intrygujący i zrobiony z pazurem, kopia jest irytująca, nijaka i pozbawiona charakteru. W obu serialach niby chodzi o to samo i punkt wyjściowy też jest identyczny, ale inaczej rozłożone akcenty naprawdę robią różnicę. Pod koniec pilota amerykańskiego "The Slap" byłam właściwie w 100% przekonana, że kuzyn Hectora zrobił coś jednoznacznie nagannego. W australijskim serialu dzieciak Rosie wydawał mi się dużo okropniejszy, a Harry, który wymierzył mu ostry policzek, nie był narysowany tak grubą kreską – co czyniło incydent bardziej niejednoznacznym. To zresztą problem ze wszystkimi bohaterami amerykańskiego "The Slap" – wydają się być tańszymi, spłyconymi wersjami swoich australijskich poprzedników. Dobre aktorstwo niczego nie zmienia.
Uwielbiam Lisę Chodolenko i bardzo chciałabym pochwalić jej reżyserię, problem polega na tym, że i tu nie ma czego chwalić. Nawet pod tym względem remake nie jest w stanie przebić oryginału. Amerykański "The Slap" atakuje widza z każdej strony przeciętnością. Nawet scenariusz, który w dużej mierze jest po prostu kopią, wydaje się znacznie słabszy. To, co w oryginale wydawało mi się głębokie i nieźle napisane, tutaj brzmi albo zupełnie banalnie, albo pretensjonalnie i nienaturalnie.
Nie mam pojęcia, czemu Amerykanie tak bardzo uwielbiają robić swoje wersje wszystkiego. Dlaczego tamtejsze stacje nie mogą po prostu kupić praw do emisji oryginalnych seriali, które kopiują? Jaki jest sens przerabiać na swoją modłę seriale anglojęzyczne? Po co zatrudnia się tych samych aktorów w tych samych rolach? To pytania rzucone w przestrzeń, nie oczekuję odpowiedzi, bo odnoszę wrażenie, że nie znają ich nawet ci, którzy te seriale tworzą.
A Wam dobrze radzę – sięgnijcie po oryginalny "The Slap", jeśli jeszcze nie mieliście okazji. To tylko osiem odcinków, które prawdopodobnie pochłoniecie jednym tchem. Kiepskiej amerykańskiej kopii nie ma sensu w ogóle ruszać.