"Better Call Saul" (1×01): Drobny cwaniaczek
Marta Wawrzyn
9 lutego 2015, 19:38
Na "Better Call Saul" czekałam z mieszanką nadziei i trwogi, bo wiadomo, jak to czasem bywa ze spin-offami. Po pilocie mogę tylko powiedzieć: uff! Najbardziej oczekiwana serialowa premiera tej zimy nie zawodzi. Uwaga na wszelkie możliwe spoilery.
Na "Better Call Saul" czekałam z mieszanką nadziei i trwogi, bo wiadomo, jak to czasem bywa ze spin-offami. Po pilocie mogę tylko powiedzieć: uff! Najbardziej oczekiwana serialowa premiera tej zimy nie zawodzi. Uwaga na wszelkie możliwe spoilery.
Kiedy w 2008 roku debiutowało "Breaking Bad", nazwisko Vince'a Gilligana nikomu nic nie mówiło, Bryan Cranston znany był jako tata Malcolma z sitcomu FOX-a, zaś AMC kojarzyło się z jednym tylko serialem – owszem, dobrym, ale tylko jednym – "Mad Men". Nie było żadnej presji, żadnych oczekiwań. Dodatkowo serial powstawał w czasie strajku scenarzystów i miał króciutki pierwszy sezon. Nikt nie spodziewał się po nim niczego.
Niecałe siedem lat później, po tym jak "Breaking Bad" zgarnęło mnóstwo nagród i zostało najlepiej ocenianym serialem w historii na IMDb, sytuacja jest zupełnie inna. Po Saulu wszyscy spodziewali się cudów, a dostali… solidny odcinek pilotowy. Stąd lekkie rozczarowanie widoczne w pierwszych recenzjach "Better Call Saul". Miało być genialnie, jest "tylko" bardzo dobrze.
I ja to rozczarowanie rozumiem, pierwszy odcinek spin-offa "Breaking Bad" rzeczywiście nie sprawia, że szczęka opada widzowi na podłogę. Ba, ten, kto nigdy historii chorego na raka nauczyciela chemii nie obejrzał, prawdopodobnie oceni ten pilot znacznie niżej, niż osoby, które ją widziały. Już pierwsza scena, bardzo mocno osadzona w kontekście wydarzeń z finału "BB", ma wielką moc, ale przede wszystkim dla tych, którzy ten finał widzieli. A potem pojawiają się kolejne nawiązania. To nie jest tak, że nie da się oglądać "Better Call Saul", nie znając jego fantastycznego poprzednika – ale wydaje mi się, że jego znajomość może jednak sporo zmienić.
Początkowa, czarno-biała sekwencja, która przenosi nas do jednego z Cinnabonów w szarym i smutnym centrum handlowym w Omaha w stanie Nebraska, to dla fanów "Breaking Bad" po prostu perełka. Przy dźwiękach "Address Unknown" The Ink Spots oglądamy nowe, wyjątkowo żałosne życie Saula Goodmana (Bob Odenkirk), który teraz ma na imię Gene, nosi wąsy i zajmuje się tak prozaicznymi czynnościami jak ugniatanie ciasta. Choć ukrywa twarz za przebraniem równie sprytnie co bohaterowie "The Americans", ciągle boi się, że przeszłość go dogoni, i jedyne szaleństwo, na które sobie pozwala, to oglądanie swoich dawnych reklamówek nagranych na kasetę VHS. Saul nie odzywa przez sześć minut w ogóle, ale obrazy mówią wszystko. Trudno sobie wyobrazić dla tego bohatera większe dno. A ponieważ sekwencję tę zrobiono w tym samym stylu, ale zupełnie innym tonie, co dawne "momenty muzyczne" "Breaking Bad", ręce same składają się do oklasków. Lepszego wprowadzenia do historii Saula Goodmana nie sposób było wymarzyć.
Jak widać, Vince Gilligan i Peter Gould spełnili swoją obietnicę – już od pierwszego odcinka "Better Call Saul" jest jednocześnie prequelem i sequelem "Breaking Bad". Teraz pozostanie czekać na wydarzenia dziejące się w tym samym czasie co "BB". Wiemy już, że w 1. sezonie nie pojawi się ani Walter White, ani Jesse Pinkman, ale to nie znaczy, że twórcy serialu nie mają przygotowanych żadnych niespodzianek. W końcu wizyty w Omaha też nie spodziewaliśmy tak szybko, prawda?
Żeby było ciekawiej, życie Jimmy'ego McGilla – bo tak w rzeczywistości nazywa się Saul Goodman – w 2002 roku, na sześć lat przed tym, jak spotkał Waltera, wygląda na prawie tak udane jak to, co się z nim dzieje po wydarzeniach z finału "Breaking Bad". Jimmy, owszem, prowadzi praktykę adwokacką, ale marna to praktyka. Zmuszony jest brać najgorsze sprawy, nie stać go na biuro, sekretarkę, rachunki, prąd. Klientów łapie, gdzie tylko może, a ponieważ wieje od niego z daleka desperacją, na razie nie złapał żadnego. Wszystko, czego się tknie, od razu się sypie. Nie można w żadnym razie nazwać "Better Call Saul" komedią, ale niewątpliwie da się parę razy szczerze zaśmiać, oglądając kolejne upadki najbarwniejszego z serialowych prawników.
Zwłaszcza że dialogi napisane są świetnie i wypakowane po brzegi sarkazmem, a Bob Odenkirk raz po raz udowadnia, iż został stworzony do tego, by być główną atrakcją serialu. Spektrum emocji, jakie zaprezentował w pilocie "Better Call Saul", jest po prostu imponujące. W jednej chwili Jimmy jest tym smutnym, małym człowiekiem, któremu nie wychodzi zupełnie nic, w drugiej bierze się w garść, zaciska zęby i walczy. W jednej chwili oglądamy go ćwiczącego mowę gdzieś w okolicy pisuarów, w drugiej podziwiamy autentyczny talent krasomówczy Jimmy'ego na sali sądowej.
W jednej chwili prawie nim pogardzamy, w drugiej dowiadujemy się, co za tym wszystkim stoi. Miłość do brata, Chucka (Michael McKean), też prawnika, który wyraźnie jest śmiertelnie chory i nie przyjmuje tego do wiadomości. Widać, że dla niego Jimmy zrobi wszystko – i choćby za to będziemy go zwyczajnie lubić. Owszem, Saul Goodman ma w sobie coś z antybohatera – w końcu to cyniczny, zapatrzony w siebie prawnik, który za chwilę zacznie robić interesy z zupełnie poważnymi kryminalistami – ale nie sądzę, abyśmy kiedykolwiek mieli go znienawidzić, jak Waltera White'a. To postać, która zawiera w sobie wiele barw, ale jednak nigdy nie przekroczy granic, które przekroczył Walter.
To widać już teraz – tak jak widać, że ton "Better Call Saul" będzie zdecydowanie lżejszy niż "Breaking Bad". Saul na pewno nieraz wpadnie w poważne tarapaty – cóż, ryzyko zawodowe – ale nigdy nie straci ani swojej ułańskiej fantazji, ani poczucia humoru. I nigdy nie przestanie być tym drobnym cwaniaczkiem, który jest teraz. Ale mam wrażenie, że dość szybko przestaniemy go postrzegać jako tego śliskiego, cwanego klauna, którym mógł się wydawać na pierwszy rzut oka. Scenarzyści "Breaking Bad" mają doświadczenie w pisaniu pełnokrwistych postaci i nie ma powodu, aby to nie miała być jedna z nich.
Pilot "Better Call Saul" nie pozostawia wątpliwości: to będzie serial z jedną główną atrakcją. Wspaniałym Bobem Odenkirkiem, który tak samo dobrze wypada w scenach komediowych, jak i dramatycznych. A kiedy ma okazję połączyć jedno z drugim, po prostu błyszczy. Michael McKean jako Chuck pewnie nie będzie słabszy. Już na tym etapie widać, że brat Jimmy'ego to szalenie inteligentny facet, którego w żadnym razie nie należy sądzić po tym, jak się zachowuje teraz, kiedy jest chory.
Resztę postaci ledwie zarysowano. Jonathan Banks gra parkingowego o nazwisku Mike Ehrmantraut, którego fani "Breaking Bad" dobrze znają i którego pierwsze spotkanie z Saulem jest przecudne. Rhea Seehorn wciela się w Kim, ładną i młodą prawniczkę, pracującą w firmie założonej przez Chucka McGilla i ewidentnie mającą coś wspólnego z Jimmym. Patricka Fabiana oglądać będziemy w roli Howarda Hamlina, byłego wspólnika Chucka. W pilocie pojawia się dwóch rudowłosych bliźniaków, którzy chyba jednak nie będą odgrywać większej roli w życiu Jimmy'ego. Ale już to, co go spotka w domu, do którego zapukał w ostatniej scenie, może mieć spore znaczenie. W końcu pojawia się tutaj Tuco Salamanca (Raymond Cruz) we własnej osobie!
Pilot "Better Call Saul", choć pozbawiony fajerwerków, stanowi bardzo dobre wprowadzenie do serialu o człowieku, którego poznaliśmy w "Breaking Bad", ale którego, jak się okazuje, tak naprawdę w ogóle nie znaliśmy. Czarny humor, świetne zdjęcia, błyskotliwe dialogi, pokręcone pomysły, dbałość o detale (jak tandeta pełną gębą w czołówce czy auto Saula – tak okropne, że aż cudowne) małomiasteczkowy klimat z nutką żałosności, a przede wszystkim genialny Bob Odenkirk w roli głównej – powodów, aby oglądać "Better Call Saul" jest aż nadto. A i fabuła zapewne się rozkręci. Pięć sezonów "Breaking Bad" to wystarczający dowód na to, że ci scenarzyści potrafią.