"Czarna lista" (2×09-10): Stracone wspomnienia
Andrzej Mandel
7 lutego 2015, 18:02
"The Blacklist" wróciło po dłuższej przerwie i trzeba przyznać, że warto było czekać. Od pierwszej minuty do ostatniej minuty dwuczęściowej historii widz siedział przykuty do ekranu. Znamy teraz trochę odpowiedzi na pytania, ale w zamian mamy więcej pytań. Uwaga na znaczące spoilery.
"The Blacklist" wróciło po dłuższej przerwie i trzeba przyznać, że warto było czekać. Od pierwszej minuty do ostatniej minuty dwuczęściowej historii widz siedział przykuty do ekranu. Znamy teraz trochę odpowiedzi na pytania, ale w zamian mamy więcej pytań. Uwaga na znaczące spoilery.
Chętnie przyznam, że od samego początku 2. sezonu "Czarna lista" miło mnie zaskakuje – dość przewidywalny i przeciętny serial, ciągnięty przez znakomitą kreację Jamesa Spadera, zmienił się na lepsze. Już nie tak łatwo przewidzieć bieg poszczególnych odcinków, a i główny wątek nabrał wreszcie odpowiedniej głębi. Dzięki temu "The Blacklist" ogląda się dużo lepiej. Odcinki "Luther Braxton" i "Luther Braxton: Conclusion" mocno mnie w pozytywnej opinii utwierdzają.
Od pierwszej minuty widać było, że sprawa jest poważna. Jeżeli bowiem Red pozwala sobie na to, by wpaść w ręce tej części amerykańskich władz, z którą nie współpracuje, to sprawa musi być poważna. Szybko okazało się, że dla naprawdę wielu osób to sprawa życia lub śmierci, a w centrum zainteresowania wszystkich znalazła się (zaskakująco dla siebie samej) Elisabeth Keen. To odkrycie nie wyjaśniło nam jednak, kim jest Reddington dla Lizzy, wręcz przeciwnie, tylko postawiło kolejną zasłonę dymną. Choć nie ulega wątpliwości, że Elizabeth jest chwilowo więcej niż wściekła na Reda.
Znakomicie wypadł gościny występ Rona Perlmana. Ten zwalisty mężczyzna grał rolę dopasowaną do swoich warunków fizycznych i oglądało się go z przyjemnością. Lubię postacie, którym wydaje się, że są mądrzejsze niż w rzeczywistości, szczególnie gdy są dobrze zagrane. A dodatkowej przyjemności dostarczał głos Perlmana…
W obu częściach mieliśmy kilka świetnych scen. Najlepiej oglądało mi się moment, w którym Red szedł z strzelbą przez więzienie, odziany elegancko (choć już ubrudzony) i beznamiętnie przebijał się, aby dotrzeć do celu. Najlepszy film sensacyjny nie powstydziłby się takiej sekwencji, a to nie był jedyny świetny moment. W pamięć zapadła też scena, w której agentka Navabi dusiła się, a Harold musiał podjąć decyzję, czy podać kod, czy też pozwolić jej umrzeć. Duszącej się agentki Mossadu scenarzyści użyli w obu odcinkach dwukrotnie, za każdym razem z dobrym skutkiem.
Nie byłbym sobą, gdybym się do czegoś nie przyczepił. Narady tajnej organizacji, która poluje na Reda wypadły bardzo blado. Nudno wręcz. Nie czułem, by ci ludzie żyli w niepewności czy Reddington ma na nich haka czy nie. Brakowało mi strachu, ale może za bardzo przejmowałem się innymi wątkami? Co prawda David Strathairn wypada nieźle w roli Dyrektora, ale to wszystko, póki co, co można o tej Organizacji powiedzieć dobrego. Z Alanem Aldą wszystko było lepsze.
Bardzo dobrze wypadły za to sceny grzebania w pamięci agentki Keen. Razem z nią odkrywaliśmy kolejne elementy układanki, próbowaliśmy pozbierać je w sensowną całość i na sam koniec dowiedzieliśmy się, że możemy to w sumie o kant potłuc. Żartem jednak stwierdzę, że oglądając te sceny trochę czułem się, jakbym oglądał "Fringe" i brakowało mi charakterystycznego Johna Noble na miejscu Glorii Reuben. Ale to pewnie moje skrzywienie.
"The Blacklist" wraca więc w świetnej formie i nie mogę doczekać się kontynuacji głównych wątków. Szczególnie że agentka Keen, z właściwym wyczuciem fabularnej konwencji, przeszukała swojego misiakrólika z dzieciństwa. Znalezisko jest dość interesujące…