Hity tygodnia: "Parks & Rec", "Broadchurch", "Banshee", "Looking", "Parenthood", "Shameless"
Redakcja
25 stycznia 2015, 20:00
"Parks and Recreation" (7×04 – "Leslie & Ron")
Nikodem Pankowiak: Leslie i Ron udowodnili nam w tym odcinku, że prawdziwa przyjaźń nie umiera nigdy. Tzw. bottle episode okazał się najlepszą rzeczą, jaka mogła się temu serialowi przytrafić. Tych dwoje bohaterów wystarczyło, abyśmy otrzymali odcinek, jakiego nie było… od lat? Nie chodzi tylko o poziom humoru, jak w scenie, gdy Leslie próbuje zmusić Rona do mówienia lub gdy ten musi założyć strój do jogi.
Przede wszystkim, kolejny już raz, twórcy udowodnili, że stworzone przez nich postacie nie służą wyłącznie rozśmieszaniu widza, to prawdziwi ludzie z krwi i kości, przez co są o wiele wiarygodniejsi, niż bohaterowie jakiegokolwiek innego sitcomu (no, może poza "Community"). Faktycznie, nie musieliśmy czekać zbyt długo, aby zrozumieć, skąd wziął się konflikt między dawnymi przyjaciółmi. Okazało się, że jego głównym powodem był brak zrozumienia i… czasu. Bardzo się cieszę, że wszystko wróciło już do normy i nie będziemy musieli dalej obserwować tego konfliktu, choć jestem ciekaw, jak bohaterowie pogodzą sprzeczne interesy, które jeszcze nieraz zapewne się pojawią.
Marta Wawrzyn: Odcinek, który sprawia, że mam wielką ochotę założyć żółty strój gimnastyczny, zjeść śniadanie na kolację i sprawdzić, jak to jest jednocześnie być pijanym i mieć kaca. OK, to ostatnie w gruncie rzeczy wiem, ale bez Rona Swansona u boku to zdecydowanie nie to samo.
Jeszcze tydzień temu nie byłam w 100% przekonana, czy skłócanie Rona i Leslie ma sens. Teraz widzę, że jak najbardziej sens miało, bo cały czas chodziło o to, jak się pogodzą. A pogodzili się w stylu najlepszym z możliwych. Dowiedzieliśmy, że w tym czasie, kiedy nie podglądaliśmy bohaterów "Parks & Rec", "Gra o tron" trochę zboczyła z właściwego toru, a Ron Swanson zrobił coś naprawdę paskudnego – wybudował apartamentowiec na miejscu dawnego domu Ann. Ale Leslie też nie była bez winy, ich konfliktu nigdy by nie było, gdyby znalazła czas, aby iść z Ronem na lunch.
Nie wiem, czy jest drugi sitcom, który potrafi dostarczyć tylu wzruszeń w tak cudnym, slapstickowym stylu. Bo że nie ma drugiego sitcomu, który potrafiłby tak dobrze prowadzić swoich bohaterów, tego jestem pewna. Tak rewelacyjne odcinki tuż przed końcem serialu też zdarzają się w przypadku komediowych tasiemców bardzo rzadko.
"Banshee" (3×03 – "A Fixer of Sorts")
Nikodem Pankowiak: Po dwóch przeciętnych odcinkach, "Banshee" wreszcie wraca do mistrzowskiej formy i funduje nam jeden z najlepszych odcinków w historii tego serialu. Całość została utrzymana w bardzo specyficznym, ale dobrze już znanym widzom klimacie. Można powiedzieć, że "Banshee" to obecnie najbardziej komiksowy z niekomiksowych seriali, no bo gdzie indziej mógłby pojawić się tak groteskowy czarny charakter, jak Raymond Brantley?
W całym odcinku działo się bardzo dużo, a Hood kilkukrotnie wychodził cało z sytuacji bez wyjścia, ale i tak czego byśmy nie zobaczyli, nic nie przebije walki Noli z Burtonem. Było szybko, było wściekle, było brutalnie. I gdy już wydawało mi się, że niektórzy bohaterowie tego serialu są zwyczajnie niezniszczalni, okazało się, że pewnych rzeczy nawet oni nie są w stanie przeskoczyć. Swoją drogą, co za chory umysł wymyślał choreografię do tego pojedynku? Byłem nieco zawiedziony wynikiem tego starcia, liczyłem na to, że Odette Annable zostanie w serialu nieco na dłużej. Twórcy przekroczyli też kolejną granicę w scenie otwierającej odcinek, widzieliście kiedyś coś podobnego? Po tym tygodniu do głowy przychodzą mi tylko dwie myśli: kablówki rządzą! "Banshee" rządzi w kablówkach!
Marta Wawrzyn: Nikodem tak się rozemocjonował, że aż zapomniał o bardzo ważnej rzeczy. To odcinek, w którym pojawił się Denis O'Hare, aktor tak wyrazisty, że nawet jeśli tylko mignie w tle, wszystko od razu wydaje się lepsze. Oby było go więcej, bo jeśli ktoś pasuje do popapranego świata "Banshee", to właśnie on.
"Episodes" (4×02 – "Episode 2")
Nikodem Pankowiak: Trzeba przyznać, że ten odcinek był chyba jeszcze lepszy od swojego poprzednika. Na ekranie dzieje się bardzo dużo, a my kolejny raz przekonujemy się, jakim potworem jest amerykańska telewizja. Wszystkie stacje są zachwycone scenariuszem napisanym przez Bev i Sean, pod warunkiem, że będą mogły przerobić na własną modłę. Matt szuka oszczędności, ale jedyna rzecz, na której faktycznie gotowy jest oszczędzać, to jego rodzina. Stacja Bez Nazwy doczekała się nowej szefowej, która zdaje się sprzyjać twórcom i ich wolności. Coś jednak czuję, że zbyt długo to nie potrwa, w Hollywood nie może być przecież zbyt różowo…
Marta Wawrzyn: W zasadzie już pierwsza scena – w której poznaliśmy różnicę pomiędzy oficjalnym oświadczeniem, a tym, co naprawdę myśli jego autor – doprowadziła mnie do łez, i to, wyobraźcie sobie, ze śmiechu. Podobnie zresztą jak ostatnia, w której Matt z właściwym sobie wdziękiem zwalnia faceta zamiatającego od wielu lat jego plażę. Być może jednak wkrótce znów będzie go na niego stać, bo trudno sobie wyobrazić, żeby nowy serial Seana i Bev obył się bez Matta. Ten koszmar nigdy się nie skończy. No chyba że po tym jak Myra urodzi – czy też może tylko schudnie, z nią rzeczywiście nic nie wiadomo – nastąpi koniec świata.
"Broadchurch" (2×03 – "Episode 3")
Marta Wawrzyn: To nie był odcinek aż tak obfitujący w wydarzenia ważne i przełomowe, jak dwa poprzednie, ale wciąż – w tym tygodniu to zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, jakie widziałam. Zobaczyliśmy, że procesy sądowe w brytyjskich serialach potrafią być równie spektakularne, emocjonalne i pełne cynicznych zagrań, co w serialach amerykańskich.
Obrończyni Joe Millera zagrała bardzo ostro, wprawiając w osłupienie wszystkich, zwłaszcza Ellie, której chyba nawet nie wpadło do głowy, że też może być podejrzana. A przy okazji znów mogliśmy się przekonać, co potrafi Olivia Colman. Ta aktorka to skarb, podobnie zresztą jak ta bohaterka. Niby takich zwyczajnych, normalnych kobiet jest w telewizji coraz więcej, ale i tak trudno przebić tę rolę.
A przy okazji, niejako na marginesie, "Broadchurch" w tym tygodniu potwierdziło część naszych podejrzeń. Alec wcale nie wierzy w 100% w to, co mu wmawia Claire. Lee coraz bardziej wydaje się niewinny, ale jednocześnie coś za uszami ma, możliwe, że romans z 19-letnią Lisą. I Sharon, i Jocelyn skrywają przed światem dość duże sekrety. Wiemy coraz więcej, a jednocześnie nie wiemy nic. I właśnie dlatego "Broadchurch" jest wielkie.
"Togetherness" (1×02 – "Handcuffs")
Marta Wawrzyn: Serial braci Duplass zaczyna wyrastać na moją ulubioną nowość tej zimy. I choć ten odcinek zapamiętam w dużej mierze dlatego, że Amanda Peet prezentowała swoje kształtne piersi przez trzy długie Missisipi, nie ulega wątpliwości, że i bez tego byłby hit. Bo "Togetherness", nawet jeśli w gruncie rzeczy nie mówi nic nowego – ot, że po czterdziestce wciąż jeszcze można nie dorosnąć albo przeżywać poważny kryzys małżeński – wydaje się świeże i wyjątkowe.
Po części to zasługa klimatu filmów indie, który jeszcze nie został wyeksploatowany do cna na małym ekranie, a po części pewnie chodzi o to, że serial zachowuje idealny balans pomiędzy dramatem a komedią. Poważne sceny przerywane są iście slapstickowymi sekwencjami, a kiedy już myślimy, że za chwilę wszystko się wszystkim schrzani, dostajemy sympatyczną scenę, w której bohaterowie wyglądają na całkiem zadowolonych z życia.
A do tego obsada nie mogłaby lepsza. Zwłaszcza Steve Zissis i Amanda Peet są świetni razem, jako dwoje zupełnie niedobranych ludzi, którzy pewnie zostaną bliskimi przyjaciółmi, po części dlatego, że wylądowali na kanapach obok siebie.
"Jane the Virgin" (1×10 – "Chapter Ten")
Marta Wawrzyn: "Jane the Virgin" powróciła wzmocniona Złotym Globem dla Giny Rodriguez i ma się świetnie. Mimo że to był odcinek pełen dramatycznych wydarzeń, na dodatek dziejących się podczas huraganu, jak zwykle nie zabrakło tej absurdalnej, komediowej jazdy bez trzymanki, za którą tak ten serial uwielbiamy. A narrator przeszedł samego, opowiadając nam o wszystkim z tą swoją ciepłą ironią.
Dramatyczne poszukiwania różańca i wielkiego, złego dealera narkotyków, deportacja powstrzymana nie przez Glorię Estefan, a zwykłego, zakochanego policjanta, szalone wydarzenia w psychiatryku, śluby czystości osoby, która naprawdę nie powinna ich składać… Ach, działo się! A w międzyczasie na ekranie zdążył się zmieścić, wrzucony całkiem na poważnie, hashtag #ImmigrationReform. Reforma imigracyjna to coś, co rzeczywiście rozpala mieszkających w USA Latynosów – którzy albo sami żyją tam nielegalnie albo mają członków rodziny, takich jak babcia Jane – więc wrzucenie tego tematu do serialu, nawet mimochodem, na pewno przysporzy mu jeszcze więcej pochwał. I miejmy nadzieję, że widzów też.
"Parenthood" (6×12 – "We Made it Through the Night")
Nikodem Pankowiak: Ostatni przed finałowym odcinek "Parenthood" przyniósł sporo krzyków, emocji i wzruszeń. Czyli standardowy zestaw w rodzinie Bravermanów. Bądźmy szczerzy, twórcy tego serialu stosują raczej oklepany zestaw środków, aby poruszyć widzów, ale przy tym robią to z takim wyczuciem, że absolutnie nie można mieć im tego za złe.
Tuż przed wielkim finałem pojawiło się w rodzinie drobne pęknięcie – Crosby dowiedział się, że Adam wcale nie jest taki chętny na kontynuowanie przygody z muzycznym biznesem, jak wydawało się jeszcze przed chwilą. W całym tym zamieszaniu mało kto zwraca uwagę na Zeeka, który zdecydował, że woli się cieszyć życiem, jakie mu pozostało, niż ryzykować jego utratę w czasie operacji. Bardzo wiarygodnie wypadł także wątek Julii i Joela, którzy przekonali się, że powrót do siebie po dłuższym rozstaniu wcale nie musi od razu być sielanką, niektóre problemy nie są w stanie zniknąć w mgnieniu oka. Danie główne zostawiono jednak na deser, Amber urodziła syna i w niezwykle wzruszającej scenie poinformowała, że da mu na imię Zeek.
Teraz został już tylko finał, w którym zobaczymy ślubu Sary i Hanka, ale mam wrażenie, że to nie wszystko i twórcy zafundują nam jakiś większy dramat.
"Looking" (2×02 – "Looking for Results")
Marta Wawrzyn: Kolejny bardzo dobry odcinek "Looking", w którym Patrick i Kevin spędzili ze sobą mnóstwo czasu i poświęcili go nie tylko na seks, ale także na rozmowy. A tymczasem wrócił Richie i oczywiście że to jego Patrick chce bardziej… by chwilę potem znów zechcieć bardziej Kevina. Samo życie. A w międzyczasie zobaczyliśmy, jak to jest żyć w ciągłym strachu przed śmiertelną chorobą.
Ale nawet jeśli ten odcinek zawierał wiele rzeczy mądrych i poważnych, ja pewnie i tak zapamiętam go głównie z jednego powodu. Kevin uświadomił mi, że zespół Take That, który uwielbiałam, mając lat 11 albo 12, nagrał taki oto teledysk. Jeśli go kiedyś widziałam, udało mi się to skutecznie wyrzucić z pamięci. Teraz niestety to już nie będzie takie proste…
"Castle" (7×12 – "Private Eye Caramba!")
Andrzej Mandel: Kolejny znakomity odcinek "Castle" zasługujący na miejsce wśród hitów tygodnia. Rick Castle w roli prywatnego detektywa działa bowiem odświeżająco na serial, a sam główny bohater nawet nieźle sobie w tej roli radzi, nawet jeżeli klientów musi mu podsyłać… żona.
W odcinku było sporo zabawnych sytuacji – od nieporozumienia między Rickiem i jego klientką co do przedmiotu śledztwa, przez Ryana wciąż próbującego uzupełnić na posterunku brak Castle'a, aż po minę głównego bohatera, gdy pracownik opery stwierdził "Myślałem, że jest pan pisarzem"… Wszystko przebiło jednak zamiłowanie Esposito do telenowel. Kto by się spodziewał, że tkwi w nim coś takiego?
Jeżeli dodamy do tego bardzo przyzwoitą zagadkę kryminalną oraz kolejne dobre wejście Perlmuttera, to mamy hit.
"Shameless" (5×02 – "I'm the Liver")
Marta Wawrzyn: Tydzień bez porządnych szaleństw u Gallagherów to tydzień stracony. Tym razem odcinek wygrali Mandy, Ian i reszta ekipy, która w nietypowy sposób ukarała ziejącego nienawiścią do gejów pastora. Fiona – chyba po raz pierwszy, odkąd ją znamy – została odrzucona przez faceta, bo ten uznał, że przy niej czekają go tylko kłopoty. I choć pewnie miał rację, my wiemy, że większe kłopoty czekają samą Fionę, bo przecież Steve/Jimmy na pewno prędzej czy później wróci i znów wszystko będzie po staremu.
Zadziwiła mnie Svetlana, której do tej pory nie doceniałam, a w zasadzie nawet nie zauważałam. A tu proszę, wystarczyło, że chwyciła za nożyczki i jej gwiazda rozbłysła. A przy okazji zaczął się nowy rozdział w życiu Debbie, która teraz naprawdę już nie wygląda jak dziecko.
Frank tymczasem pije tyle, ile uważa, że może, oraz wygłasza inspirujące mowy o namiotach na krańcu cywilizacji. To jeszcze nie jest szczyt jego możliwości, na ten dopiero czekamy. Ale już teraz uważam, że pomysł najazdu hipsterów na okolicę jest świetny, a wykonanie całkiem realistyczne i diabelnie zabawne.