"Banshee" (3×01): W Pensylwanii spokojnie
Nikodem Pankowiak
12 stycznia 2015, 15:41
Od niedawna naprawdę lubię pierwsze dni stycznia, bo oznaczają one, że na ekranach pojawia się "Banshee". Niestety, w tym roku jestem jakby nieco mniej szczęśliwy, jako że forma serialu póki co odbiega od tego, do czego zdążyłem się przyzwyczaić. Spoilery.
Od niedawna naprawdę lubię pierwsze dni stycznia, bo oznaczają one, że na ekranach pojawia się "Banshee". Niestety, w tym roku jestem jakby nieco mniej szczęśliwy, jako że forma serialu póki co odbiega od tego, do czego zdążyłem się przyzwyczaić. Spoilery.
W miasteczku na pensylwańskiej prowincji z pozoru zmieniło się sporo – po raz pierwszy od dawna jest spokojnie, ale to tylko pozory. Lucas, człowiek stojący na straży prawa, nadal je łamie, ale tym razem pomagają mu w tym Brock i Siobhan. Na dodatek do domu wraca Chayton, który ma ambicje, aby rozpętać lokalną rewolucję. Wszystko wskazuje na to, że już niebawem zobaczymy prawdziwą wojnę domową w wydaniu mikro. Bardzo się cieszę, że Geno Segers trafił do stałej obsady. Grany przez niego bohater jest kolejnym czarnym charakterem w tym serialu, który został narysowany bardzo grubą kreską. To będzie kolejny wymagający przeciwnik, być może najbardziej wymagający, bo nie boi się on wziąć spraw we własne ręce. Póki co dostaliśmy tylko próbkę jego możliwości, z pewnością zobaczymy jeszcze więcej.
Największy zarzut, jaki mam wobec tego odcinka? Działo się niewiele, a to akcja była od zawsze jednym z głównych wyznaczników wartości "Banshee". Nie wiadomo dlaczego, ale twórcy nagle zdecydowali się powiedzieć nam nieco więcej o Brocku. Poświęcono mu zbyt dużo czasu, lubiłem go bardziej, gdy pozostawał na drugim planie. Scenarzyści dali także kolejne argumenty do ręki osobom, które twierdzą, że ten serial to wyłącznie cycki i krew. Nagości nam nie żałowano, krwi też nie zabrakło, choć tym razem naprawdę można było odnieść wrażenie, że służą one jedynie wypełnieniu dziur w scenariuszu.
To, co w tym odcinku zaintrygowało mnie najbardziej, to relacja pomiędzy Proctorem a jego siostrzenicą. Wydaje się, że w Rebecce nie zostało już niemal nic z tej niepewnej dziewczynki, która kryła się za pozą przebojowej seksbomby. Dziś to prawa ręka swojego wujka, który coraz chętniej wprowadza ją w tajniki swojego biznesu, także jego ciemniejszej strony. Jakby tego było mało… nakrywamy tych dwoje w łóżku. Co prawda nie pokazano sceny seksu z ich udziałem, a przecież twórcy "Banshee" nie stali się nagle pruderyjni, więc wciąż istnieje szansa, że tych dwoje po prostu śpi w tym samym łóżku. Nago. Wcale bym się nie zdziwił, tu wszystko jest możliwe.
Premierowy odcinek "Banshee" zostawił mnie ze sporym uczuciem niedosytu, działo się niewiele, wszystko, co zobaczyliśmy, miało być raczej zawiązaniem akcji. Te wszystkie sceny bójek, strzelaniny i wybuchy nie zmieniają faktu, że z ekranu raczej powiewało nudą. Z nieco większym zainteresowaniem zacząłem śledzić ten odcinek dopiero wtedy, gdy pojawił się Job. Ta postać od zawsze była jedną z najmocniejszych stron serialu i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Choć jego modowe wybory bezustannie mnie intrygują – sam Michał Witkowski by się ich nie powstydził.
"The Fire Trials" nie urzekło mnie absolutnie niczym. Brakuje mi w tym odcinku klimatu, który do tej pory był wizytówką całej serii. Jestem pewien, że to tylko chwilowe załamanie i już za chwilę wszystko wróci już do normy, wszakże rok temu wyglądało to podobnie – po przeciętnym wprowadzeniu przyszedł genialny drugi odcinek. Wygląda na to, że Lucas w najbliższych tygodniach będzie musiał sobie poradzić z kilkoma przeciwnikami, więc emocji zapewne nie zabraknie. Choć po tym, co zobaczyłem, pozostaję lekko sceptyczny i nie zamierzam Wam mówić, że powinniście zapiąć pasy.