10 najlepszych seriali 2014 wg Bartosza Wieremieja
Bartosz Wieremiej
27 grudnia 2014, 14:07
W tym roku, bardziej niż w poprzednich, przydałoby się dziesiątkę najlepszych seriali przerobić na dwudziestkę albo nawet i trzydziestkę. Wyjątków jednak nie będzie, samo odliczanie zacznie się od "10", a z każdym kolejnym punktem towarzyszyć nam będzie myśl, że coś ważnego zostało zapomniane lub celowo pominięte.
W tym roku, bardziej niż w poprzednich, przydałoby się dziesiątkę najlepszych seriali przerobić na dwudziestkę albo nawet i trzydziestkę. Wyjątków jednak nie będzie, samo odliczanie zacznie się od "10", a z każdym kolejnym punktem towarzyszyć nam będzie myśl, że coś ważnego zostało zapomniane lub celowo pominięte.
Na poniższej liście nie zmieścił się przecież bardzo dobry "Inside No. 9". Zabrakło też "Person of Interest", w którym w ostatnim roku podjęto kilka odważnych decyzji. Zgubiło się gdzieś "NCIS" – czego, co zrozumiałe, bardzo żałuję, bo dotychczas udawało mi się zostawić dla Gibbsa i spółki jakąś ładną cyferkę. Pominąłem również "Mad Men", bo choć jakiś czas temu to i owo nadrobiłem, wolałem nie zbliżać się do 7. serii do momentu, kiedy jej druga połówka wreszcie zagości na ekranach. "Gry o tron" także nie ma, choć tego akurat można się było po mnie spodziewać.
Same kryteria wyboru nie różnią się od ubiegłorocznej edycji, tylko w tym roku zejście poniżej 17 produkcji było koszmarem. Kiedy wreszcie udało się dotrzeć w okolice dziesięciu seriali, kłopoty zaczęły się z kolejnością na liście. Numerki przy poszczególnych tytułach zmieniały się wielokrotnie i z dużym prawdopodobieństwem pomiędzy momentem, kiedy piszę te słowa, a chwilą, gdy je przeczytacie, zmienią się jeszcze parę razy.
W tym roku na specjalne wyróżnienie zasłużył "Last Week Tonight with John Oliver". Program Olivera uczynił z ostatniego lata całkiem znośny okres i osiągnął przy tym znacznie więcej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać przed początkiem emisji. Przez te kilka miesięcy naprawdę czekało się na kolejne odcinki czy fragmenty, a przecież czekanie to obecnie niezwykle rzadki i pożądany rodzaj aktywności.
10. "Sherlock". Trudno spełnić oczekiwania widzów po długiej przerwie – zazwyczaj rosną one do nieosiągalnego poziomu. Gdyby więc nie był to pierwszy sezon od blisko dwóch lat, pewnie serial BBC znalazłby się znacznie wyżej. Z perspektywy czasu, od emisji minęło w końcu prawie 12 miesięcy, zostały mi w pamięci rzeczy raczej nietypowe, jak temperament Watsona, pijany Sherlock (Benedict Cumberbatch), brzuch Mycrofta (Mark Gatiss) i wyjście na papierosa pod rodzinnym domem dwóch ostatnich bohaterów. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego akurat te cztery.
9. "Detektyw". Pierwsze spotkanie z serialem HBO było niezwykłą przygodą. Tydzień po tygodniu człowiek po prostu siadał, oglądał, cieszył się na myśl o kolejnych spotkaniach i tak aż do samego finału. W sumie cofa to trochę do innych czasów, tych na długie lata przed wklepywaniem czegokolwiek o telewizji. Rust (Matthew McConaughey) i Marty (Woody Harrelson) byli wyjątkowym duetem, a Luizjana – niesamowitym miejscem. Gdyby tylko moje drugie i trzecie spotkanie serialem były nieco bardziej udane…
8. "You're the Worst". Dobrze jest znaleźć bohaterów w jakimkolwiek serialu komediowym, którzy zaciekawią i których motywacje można w pełni zrozumieć. "You're the Worst" pełne jest postaci, których działania i lęki wydają się najzupełniej rozsądne, normalne i zrozumiałe. Zresztą, nawet gdyby Gretchen (Aya Cash), Jimmy (Chris Geere), Edgar (Desmin Borges) oraz Lindsay (Kether Donohue) wraz z kilkoma innymi bohaterami nie robili zupełnie nic, przebywanie w ich towarzystwie i tak byłoby czystą przyjemnością.
7. "Rectify". Tym razem nie jest to mój numer 1, jednak "Rectify" wciąż należy do moich ulubionych produkcji. Już teraz spodziewam się, że za kilka lat, znaczy po zakończeniu emisji, trafi na listę seriali, o których staram się wspominać często i przy możliwie wielu okazjach. Coś jak "M*A*S*H" albo "Gilmore Girls"… Drugi sezon był bardzo udany, niektóre momenty wręcz wybitne, a od dziwnej podróży Daniela (Aden Young) nie można się było oderwać. Jasne, miałem swoje zastrzeżenia do finału, jednak podobały mi się miejsca, w których znaleźli się poszczególni bohaterowie oraz dylematy, z którymi przyszło im się zmierzyć. Czekam spokojnie na to, co przyniesie kolejny rok.
6. "Hannibal". Wiele rzeczy, które zrobiono w 2. sezonie, wypadło naprawdę świetnie. Docenić należy chociażby ciągłą grę z oczekiwaniami widzów – szczególnie tych dobrze znających książki Thomasa Harrisa – oraz dobór scen czy sposób pokazania niektórych wydarzeń. Od premiery po krwawy finał zastanawiało, w jaki sposób trafimy do kuchni Hannibala (Mads Mikkelsen) i co właściwie się tam wydarzy. Finalnie to, czego doświadczyliśmy w "Mizumono", zwyczajnie przerosło oczekiwania. Na marginesie, Michael Pitt jako Mason Verger był rewelacyjny. Co więcej, to właśnie w tym sezonie Mads Mikkelsen wreszcie stał się Lecterem, którego spodziewałem się spotkać w kinie czy w telewizji po przeczytaniu "Czerwonego smoka", "Milczenia owiec" i "Hannibala" dawno, dawno temu.
5. "Inside Amy Schumer". Sam nie wiem, czy i jak bardzo naciągam zasady. Niemniej "Inside Amy Schumer" uwielbiam, a 2. sezon był po prostu świetny. Doskonałych fragmentów było nie kilka a kilkanaście, reklamowano ciekawe apki (Hello M'Lady!), niekiedy pojawił się sam bóg, a oberwało się i Sorkinowi. Osobną sprawą jest "A Very Realistic Military Game" – skecz, w którym udało się odnieść do ważnego tematu i nie zabić go nadmiernie łopatologicznym komentarzem. W czasach, gdy tak często poruszanie ważnych i ważkich kwestii jest jedynie wymówką do kiepskiego opowiadania jeszcze gorszych historii, to niezwykle cenny i warty przypomnienia wyjątek.
4. "The Legend of Korra". Dostarczyć widzom jeden dobry sezon w roku kalendarzowym to często wręcz niemożliwe zadanie. Dostarczyć od razu dwa – coś niesamowitego. Księgi 3 i 4 spowodowały, że "The Legend of Korra" stało się czymś poważniejszym, niż można się było kiedykolwiek spodziewać. Motywacje wrogów bywały całkiem skomplikowane, a taki Zaheer pozwolił sobie nawet na królobójstwo. Nie omijano tak trudnych tematów, jak rewolucje i upadki państw, a późniejsza odbudowa narodów i królestw wcale nie okazała się prostsza.
Równocześnie udało się osiągnąć coś, co wykracza poza animację i czego wielu produkcjom do dzisiaj nie udaje się sensownie zrobić – nie z powodu braku prób. W sensowny sposób opowiedziano o początkach dorosłości i o dojrzewaniu głównych bohaterów. Dano im czas na dokonywanie dobrych i słych wyborów i na zmagania ze skomplikowanym światem. Nawet jeśli spojrzeć tylko na Korrę i Asami, to te dwa sezony dopełniły naprawdę intrygującą historię dwóch kobiet mierzących się z ogromną presją i jeszcze większymi oczekiwaniami otoczenia. Patrzcie, a nawet nie wspomniałem o tym, jak pięknie zrobione były te serie i że pojawili się w nich tak Zuko, jak i Toph.
3. "Doktor Who". Minął rok, a ja wciąż chcę poznawać tego nowego Doktora (Peter Capaldi) – ciekawe tylko, jak długo będzie funkcjonował w mojej głowie jako "ten nowy"? Dwunasty jest Doktorem poważniejszym i markotniejszym; szalonym i gwarantującym niesamowite przeżycia. W 8. sezonie trafiły mu się całkiem poważne tematy i kryzysy, ciekawi wrogowie, a i nie zabrakło porządnie napisanych opowieści. Ponadto wizja zaświatów była rewelacyjna, a Orient Express wart zwiedzenia. Na worek nagród zasługuje fenomenalna Michelle Gomez w roli Missy, a zgon Osgood (Ingrid Oliver) sprawił mi wielką przykrość.
Tak wysokie miejsce to również zasługa świetnego świątecznego "Last Christmas", bo przecież każdy chciał wiedzieć czym żywi się renifery, żeby mogły latać. Słowem, brodaty tłuścioch szprycuje swoich podwładnych magicznymi marchewkami, aż te nieszczęsne zwierzęta zaczynają podskakiwać tak wysoko, że trudno im zejść na ziemię. I pomyśleć, że w przypadku ludzi wystarczy tylko napompować ego…
2. "Orange Is the New Black". Podobnie jak rok temu mógłbym spokojnie podpisać się pod tym, co napisała Marta, i przejść do kolejnego punktu. Pochwał jednak nigdy za wiele, szczególnie gdy są najzupełniej zasłużone. To niesamowite, jak dobry był to sezon i z jak szerokiego spektrum emocji skorzystano. A było to trudne zadanie, jeśli wziąć pod uwagę, że nikomu nie powinęła się noga, a w żadnym ze scenariuszy nie przetrącono wszystkiego w stronę emocjonalnej łopatologii. Były śmiech i absurd, ale też przejmujące i niezwykle smutne opowieści oraz historie, które zmroziły krew w żyłach. Były Red (Kate Mulgrew) i Vee (Lorraine Toussaint), a mocniej niż w poprzedniej serii dało się odczuć, jak więzienie zmienia ludzi… i to nie tylko penitencjariuszy, ale wszystkich tych, którzy mają styczność z tą dziwną instytucją.
1. "Fargo". Martin Freeman, Billy Bob Thornton, Allison Tolman, Colin Hanks, Bob Odenkirk i inni, czyli obsada, która w kilkadziesiąt minut sprawiła, że zacząłem mamrotać coś w stylu "wow, wow, wow…". Wieczna zima, czarny humor i przyzwolenie scenarzystów na to, by bohaterowie robili naprawdę różne rzeczy: dobre i złe, krwawe i nie, mądre i głupie; by popełniali błędy, mylili się, a czasem zwyczajnie nie rozumieli, co się dookoła nich dzieje.
W tych 10 odcinkach pełno było scen świetnych, dziwnych, zaskakujących, szokujących, śmiesznych i odrzucających. Z niezwykłą wprawą majstrowano przy atmosferze, a nawet zupełnie niegroźne sprzeczki prowadziły do wielkich katastrof i straszliwych zbrodni. Były też próby odkrywania kolejnych wersji siebie przez bohaterów i bolesne powroty do pierwotnych instynktów. Zadziwiały świetne dialogi, a i nie brakowało trupów – czasem przypadkowych, które zresztą idealnie ukazywały, z braku lepszego określenia, uroki naszej dziwnej rzeczywistości.
Wstaje człowiek rano i parzy kawę. Potem szybki prysznic i poszukiwanie ciuchów. Następnie wychodzi się z domu, dojeżdża do pracy i od razu zaczyna się uśmiechać do prawdopodobnie pierwszego klienta od dłuższego czasu. Tym klientem okazuje się być, posiadający zadziwiające zapasy taśmy klejącej, Lorne Malvo i…