A tak poza tym wesołych świąt! "Black Mirror" – recenzja odcinka "White Christmas"
Marta Wawrzyn
21 grudnia 2014, 17:04
Takiego odcinka świątecznego jeszcze nie widzieliście! "White Christmas" świetnie łączy sentymentalny ton świątecznych opowieści z depresyjną wymową i pokręconą narracją, znaną z poprzednich odsłon "Black Mirror". Uwaga na spoilery.
Takiego odcinka świątecznego jeszcze nie widzieliście! "White Christmas" świetnie łączy sentymentalny ton świątecznych opowieści z depresyjną wymową i pokręconą narracją, znaną z poprzednich odsłon "Black Mirror". Uwaga na spoilery.
Sama nie wiem, od czego zacząć wychwalanie "White Christmas", bo był to odcinek niemalże doskonały, w którym zagrało wszystko, włącznie z teoretycznie niepasującym do "Black Mirror" świątecznym klimatem. Ogromne brawa należą się za konstrukcję scenariusza – choć Jon Hamm od samego początku wyraźnie sugerował, że jego bohater ma tu konkretne zadanie do spełnienia i ma ono związek z jakimś przewinieniem, które popełnił jego kompan, końcówka i tak spełniła swoje zadanie. To znaczy miażdżyła, wbijała w fotel i powodowała liczne opady szczęki. A po drodze zwiedziliśmy parę przedziwnych zakamarków ludzkiego umysłu i zobaczyliśmy, jak genialnie można opowiadać historie, w których są historie, w których są historie. Tradycyjnie dowiedzieliśmy się też, jak koszmarne mogą być skutki naszych zachcianek, spełnianych przy pomocy coraz to nowszych technologii.
Wszystko zaczyna się od wizyty w tajemniczym pomieszczeniu gdzieś pośród śniegów, w którym, ponoć już pięć lat, mieszkają Amerykanin Matt (Jon Hamm, w serialowym światku znany jako Don Draper) i Brytyjczyk Joe (Rafe Spall, po prostu niesamowity w tej roli). Matt jest gadatliwy i przyjacielski – oczywiście, że aż za bardzo! – z kolei jego towarzysz siedzi w kącie i wydaje się nie mieć ochoty na zwierzenia. Sytuacja jest przedziwna, bo choć Joe wydaje się kompletnie nie rozumieć, w jakim celu znalazł się w tej kanciapie, daleko od cywilizacji, to jednak nie panikuje ani nie próbuje uciekać. Można odnieść wrażenie, że rzeczywiście jest od lat zaznajomiony i z Mattem, i z tym miejscem, choć jego przeznaczenie pozostaje dla niego niejasne.
W zasadzie nietrudno się domyślić końcowego twistu dotyczącego Joego – i scenarzysta zasugerował go bardzo wyraźnie od początku, i Jon Hamm zagrał tak, byśmy nie mieli żadnych wątpliwości, że Matt chce coś wyciągnąć ze swojego kolegi – ale to zupełnie nie odbiera przyjemności z seansu. Konstrukcja "White Christmas" jest tak zgrabna, że pod koniec każdej części ręce same składają się do oklasków, a pomysły na to, co tym razem mogą z człowiekiem zrobić nowe technologie – jak zawsze świeże.
Nieśmiały chłopak o imieniu Harry (Rasmus Hardiker), który korzysta z usług wirtualnego "guru", aby wyrwać dziewczynę na świątecznej imprezie. Żyjąca w lekko futurystycznym mieszkaniu Greta (Oona Chaplin), która postanawia ułatwić sobie codzienne życie i w związku z tym zamawia "ciasteczko", urządzenie o kształcie jajka, będące czymś w rodzaju kopii jej mózgu – kopii, która potrafi myśleć i która nie wie, że jest tylko kodem, procesorem, a nie prawdziwą Gretą. I wreszcie Joe, facet totalnie zakochany w dziewczynie o imieniu Beth (Janet Montgomery), która pewnego razu zachodzi w ciążę, ale nie chce urodzić dziecka. Wszystkie te trzy historie są genialne same w sobie – poruszające, przerażające i zdrowo pokręcone. A ponieważ dodatkowo zgrabnie łączą się ze sobą poprzez osobę Matta, można śmiało powiedzieć, że mamy do czynienia z jednym z najmocniejszych odcinków "Black Mirror".
Jak zawsze, wypada docenić pomysłowość Charliego Brookera, który praktycznie w każdym odcinku wymyśla jakiś genialnie prosty gadżet czy też bardziej ogólny koncept, z pozoru będący niesamowitym ułatwieniem codziennego życia, a w rzeczywistości mający tragiczne skutki dla ludzkich jednostek. Można by długo dyskutować o tym, co było najstraszniejsze w "White Christmas" – blokowanie ludzi w rzeczywistym życiu, tak jak blokuje się ich w internecie? "Ciasteczko", przekonane, że jest człowiekiem, które służy tylko do tego, by spełniać wszystkie zachcianki swojego właściciela, zanim ten zdąży o nich pomyśleć? Streaming na żywo, za pomocą jakiejś koszmarnej soczewki mającej te same możliwości co Google Glass, wszystkiego, co się dzieje w naszym życiu, po to aby ktoś, kto to ogląda – w tym przypadku cała banda ktosiów – mógł nam powiedzieć, jaką koszulę mamy założyć i jak podejść do nieznajomej dziewczyny? Coraz skuteczniejsze technologie rozpoznawania twarzy?
Od tego wszystkiego, co wymyśla Brooker, włos się jeży na głowie. A przecież to nie jest tak, że on bierze swoje pomysły z kosmosu, to wszystko wygląda raczej jak technologie już dostępne, tylko znacznie "ulepszone". I to z pewnością nie jest tak, że te wszystkie gadżety i możliwości, które prezentuje, nie wyglądają na przydatne.
Blokowanie ludzi wygląda jak proste i skuteczne rozwiązanie problemu stalkingu. Z usług wirtualnego doradcy, który szeptałby nam na ucho, co mamy robić, pewnie chętnie byśmy sami skorzystali – może niekoniecznie na randce, ale już podczas ważnej prezentacji jak najbardziej. To przecież zupełnie jak ściąganie na klasówce. A i to przerażające "ciasteczko", będące naszą kopią, coś w sobie ma. W końcu jak to tak, w XXI wieku mamy tracić czas na zupełnie trywialne czynności, jak przygotowywanie sobie odpowiedniej kawy czy walka z temperaturą w mieszkaniu? To są rzeczy, które powinny robić się same! Jestem pewna, że Japończycy już pracują nad odpowiednimi rozwiązaniami. A i system sprawiedliwości mógłby być dużo bardziej sprawiedliwy, gdybyśmy tak po prostu mogli zaglądać do głów podejrzanych zamiast tracić czas na ich przesłuchiwanie. Na więzieniach też moglibyśmy zaoszczędzić, czyniąc prawdziwy koszmar z tego, co się dzieje w umysłach ludzi, którzy popełnili przestępstwa.
"Black Mirror" traktuje nas brutalnie, nawet w świątecznym odcinku. I jak zawsze czyni to w wyśmienitym stylu, mrożące krew w żyłach historie okraszając porządną dawką czarnego humoru i dodając coś, czego w tym serialu jeszcze nie było – nutkę świątecznego sentymentalizmu. W zasadzie nie powinno nas dziwić, że jedno do drugiego tak znakomicie pasuje, w końcu Brytyjczycy mają długą tradycję strasznych opowieści świątecznych. A jednak jestem tym odcinkiem zachwycona równie chyba mocno, co kiedyś pierwszym. Być może swoje zrobiła długa przerwa w emisji, a być może po prostu Brooker miał więcej czasu antenowego, więc udało mu się opowiedzieć więcej niż zwykle.
Zderzenie kolęd i świątecznych piosenek z okrutnym światem "Black Mirror" niewątpliwie też zrobiło swoje. OK, czasem znajdzie się jakiś nowy Dickens, któremu wpadnie do głowy, żeby nas postraszyć w okolicach Wigilii, ale generalnie święta to dla nas czas odpoczynku przy komediach takich jak "To właśnie miłość" i rodzinnych filmach w stylu tych o Kevinie. Walka dobra ze złem, dylematy etyczne współczesności, zagrożenia, jakie niesie ze sobą nasze wygodnictwo – to tematy, których popkultura w tym okresie unika. I właśnie dlatego sięga po nie Brooker, bezczelnie snując wizję nie tyle świata z dalekiej przyszłości, co rzeczywistości podobnej w gruncie rzeczy do naszej, po paru zaledwie update'ach, które w zasadzie już teraz wydają się być na wyciągnięcie ręki. Zmiksowanie tego ze świątecznym klimatem musiało odnieść mocny skutek – i odniosło.
A tak w ogóle, widzieliście tego faceta na koniu pod Waszymi drzwiami? Bez koszuli, ale za to z łukiem i strzałami. Pewnie przegrał jakiś zakład…