"The Fall" (2×06): Pojedynek umysłów
Marta Wawrzyn
20 grudnia 2014, 16:50
90-minutowym finałem zakończyło się "The Fall". Jednak to, czy było świetnie, czy tylko bardzo dobrze, zależy od interpretacji końcówki. Uwaga na spoilery!
90-minutowym finałem zakończyło się "The Fall". Jednak to, czy było świetnie, czy tylko bardzo dobrze, zależy od interpretacji końcówki. Uwaga na spoilery!
To był bardzo długi finał, który minął w okamgnieniu. To był też finał, który na Wyspach wzbudził podobne emocje co ostatni odcinek 1. serii "The Missing" – widzowie nie czują się usatysfakcjonowani końcówką serialu. A ja się w zasadzie z nimi zgadzam, bo też nie jestem pewna, co myśleć o ostatniej minucie serialu/sezonu.
Ale wróćmy do początku, do świetnych scen przesłuchań, które były inteligentną grą Stelli i Paula. Inteligentną, ale też przerażającą – i to z obu stron. Stella sprawnie manipulowała i Katie, do której wysłała Toma Andersona ze względu na fizyczne podobieństwo do Spectora, i samym Spectorem, który musiał usiąść naprzeciwko policjantki przypominającej jedną z jego ofiar. Wszystkie te przesłuchania to absolutna rewelacja – niby wiesz, co się zdarzy, wiesz, jak to się musi skończyć, a jednak oglądasz te pojedynki na słowa jak zahipnotyzowany. A kiedy słyszysz, że zostało już tylko 12 godzin na wyciągnięcie prawdy z mordercy, niemalże wariujesz.
"The Fall" przez całe dwa sezony prowadziło grę z widzem. Przewrócono do góry nogami konwencję klasycznego kryminału, mówiąc już na samym początku, kto jest mordercą, i sugerując, że może on skończyć tylko w jeden sposób. Teoretycznie można było uznać to za powód, aby serialu nie oglądać, w praktyce co tydzień byliśmy niemalże wbijani w fotel, tak fascynująca była ta zabawa w kotka i myszkę pomiędzy psychopatą i ścigającą go policjantką.
Żeby było ciekawiej, ta dwójka przez dziesięć odcinków zdążyła się całkiem nieźle poznać, mimo że przecież tak naprawdę się nie spotkali. Owszem, zdarzyło im się bywać niebezpiecznie blisko siebie, ale dopiero kiedy Stella założyła na gołe ciało czerwony sweter i weszła do pokoju przesłuchań, w którym znajdował się Paul, mogli wreszcie zmierzyć się wzrokiem. Pojedynek umysłów, na który czekaliśmy od początku, rozpoczął się zadanego przez Stellę spokojnym głosem pytania: "Jak to się zaczęło w twoim przypadku?". Kolejne pytania i odpowiedzi wiele mówiły tak o nim, jak i o niej. Jamie Dornan stworzył intrygujący obraz psychopaty – inteligentnego faceta wyglądającego jak chodzący zdrowy rozsądek. Im głębiej wchodziliśmy w jego umysł, tym większe ciarki przechodziły nam po plecach. Owszem, parę razy zdarzyło mu się stracić panowanie nad sobą, przesadzić z przechwałkami czy obrazić rozmówczynię dokładnie wykalkulowanymi obelgami, ale przecież przez większość czasu opowiadał po prostu rzeczowo i klarownie o tym, co w nim siedzi.
Ale równie fascynującą istotą po tym finale i po tym przesłuchaniu wydaje mi się Stella. Od początku przerażało mnie, jak dobrze ta kobieta rozumie, co się dzieje w umyśle psychopaty i z jakim spokojem reaguje na rzeczy, które mnie wydają się totalnie chore. Teraz do tego doszły jakieś niejasności dotyczące relacji z ojcem – być może tu należy się doszukiwać powodu, dla którego Stella tak a nie inaczej postrzega mężczyzn – a także to, co się wydarzyło pomiędzy nią i Tomem Andersonem. Jego pytanie o powody, dla których znalazł się w jej łóżku, wydaje mi się całkiem uzasadnione, a patrząc na nich obu spiętych kajdankami, czułam się naprawdę dziwnie. I myślę, że Stelli też to wszystko przemknęło przez myśl. Daleka oczywiście jestem od twierdzenia, że Stella ma w sobie coś z Paula, i w 100% jej wierzę, kiedy mówi, że Paul jej nie fascynuje, tylko brzydzi. Ale zdarzają jej się zachowania, które sprawiają, że czuję się nieswojo.
Zdarzają się też momenty, kiedy absolutnie ją uwielbiam, bo pokazuje facetom, gdzie jest ich miejsce. Biedny Jim skurczył się, i to nie raz, a dwa razy, najpierw kiedy mu wykładała prawdę o jego zachowaniu, a potem kiedy zapewniała go, że Tom Anderson jest wystarczająco silny. Tomowi też bardzo wyraźnie zostało wskazane jego miejsce w szeregu. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam bardziej feministyczny serial niż "The Fall". I dziwię się, że przyjmuję to z takim spokojem – wszystko, co dotyczy wojny płci, zwykle niesamowicie mnie irytuje. Stella ma jednak w sobie coś przekonującego, coś, co sprawia, że jej punkt widzenia potrafię zrozumieć. Prawdopodobnie to po prostu dobrze napisana postać i tyle. Dobrze napisane, spójne postacie nigdy nie irytują.
Allan Cubitt, autor "The Fall", stworzył dwójkę absolutnie genialnych, bo niejednoznacznych bohaterów. I tak jak Stella potrafiła mnie zdrowo przerazić, do Paula zdarzało mi się poczuć coś na kształt współczucia. On rzeczywiście miał okropne dzieciństwo, rzeczywiście kochał swoje dzieci i długo walczył ze swoją paskudną naturą. Choć poza tym jego czyny i motywacja były absolutnie odrażające.
Choć w finale "The Fall" nie wydarzyło się wiele – sama scena przesłuchania Paula przez Stellę zajęła 20 minut – napięcie towarzyszyło nam w zasadzie przez cały odcinek. I to mimo że chyba nikt nie spodziewał się strzałów na koniec ani tego, że Paul będzie umierał w ramionach Stelli. Ta ostatnia scena budzi moje największe wątpliwości. To znaczy najpierw pomyślałam, że łał, mocna końcówka, a potem zaczęłam zastanawiać się nad jej znaczeniem. Jeśli to było zakończenie i nie zobaczymy już więcej "The Fall", jestem jak najbardziej na "tak". Jeśli Spector umrze, a my zobaczymy Stellę i zupełnie nową sprawę w 3. sezonie, też mogę być na "tak". Ale jeśli to pierwszy krok do kombinowania, jak pociągnąć grę tej dwójki (i Gillian Anderson, i Jamie Dornan mówią, że chętnie wystąpią w kolejnym sezonie), to już mi się nie podoba. Pojedynek Stelli z Paulem zakończył się, nie chcę oglądać więcej, bo mam wrażenie, że wszystko zostało powiedziane. Ale już o samej Stelli chętnie bym się dowiedziała więcej, stąd też 3. sezon bez Paula ostrożnie mogę uznać za całkiem dobry pomysł.
Pomijając jednak to, czego nie wiemy na pewno – czyli co twórca miał na myśli, serwując taki cliffhanger – uważam, że to był świetny finał, który idealnie pasował do serialu. "The Fall" przez dwa sezony było jedną wielką grą w kotka i myszkę, która musiała skończyć się tak, jak kończą się wszystkie takie gry. Siła serialu tkwiła nie tyle w zaskakiwaniu widza, co w niedającym się porównać z niczym innym klimacie, idealnym rozplanowaniu fabuły i stworzeniu dwójki postaci tak złożonych, błyskotliwych i wyrazistych, że po prostu chciało się uważnie śledzić każdy ich krok. To nie przypadek, że tę produkcję oglądało się momentami jak dobre przedstawienie teatralne – jej twórca, Allan Cubitt, przez lata pracował właśnie w teatrze.
Trudno powiedzieć, co będzie dalej, ale dwa pierwsze sezony "The Fall" to zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, jakie widziałam w ostatnich latach.