Kultowe seriale: "The West Wing"
Michał Kolanko
13 grudnia 2014, 17:02
Amerykańska polityka kojarzy się teraz z mrocznym światem, w którym główną rolę odgrywają tak bezwzględni i cyniczni ludzie jak Frank Underwood. Ale dekadę temu symbolem – i to pozytywnym – Białego Domu, inspirującym widzów do tego stopnia, że wybierali kariery polityczne, był zupełnie inny serial. "The West Wing" Aarona Sorkina, z prezydentem Jedem Bartletem.
Amerykańska polityka kojarzy się teraz z mrocznym światem, w którym główną rolę odgrywają tak bezwzględni i cyniczni ludzie jak Frank Underwood. Ale dekadę temu symbolem – i to pozytywnym – Białego Domu, inspirującym widzów do tego stopnia, że wybierali kariery polityczne, był zupełnie inny serial. "The West Wing" Aarona Sorkina, z prezydentem Jedem Bartletem.
Truizmem jest stwierdzenie, że gdy startował "The West Wing" (znany w Polsce jako "Prezydencki poker"), świat był zupełnie inny. 22 września 1999 roku Ameryką rządził Bill Clinton, a głównymi kandydatami w rozkręcającej się kampanii prezydenckiej byli wiceprezydent Al Gore i gubernator Teksasu George W. Bush. Dwie wieże World Trade Center nadal stały na Manhattanie, chociaż po zamachach na USS Cole i amerykańskie ambasady w Afryce nazwisko Osama Bin Laden było już znane nie tylko analitykom CIA. NBC wyemitowała ostatecznie 7 sezonów "The West Wing", ostatni w maju 2006 roku, już po powtórnym zwycięstwie Busha.
W trakcie produkcji z serialu odszedł jego twórca Aaron Sorkin, co zdaniem fanów i krytyków odbiło się na jakości kolejnych odcinków. Sorkin nigdy więcej nie stworzył już takiego hitu jak "The West Wing". Teraz odchodzi definitywnie z telewizji – jak sam zapowiada – a jego łabędzim śpiewem jest ostatni sezon bardzo kontrowersyjnego "Newsroomu", nad którym znęcam się od kilku tygodni. "Newsroom" jest w zasadzie karykaturą tego, co sprawiło, że "West Wing" stał się kultowym i politycznym fenomenem. Sorkin jest teraz już tylko moralistą. Kiedyś dydaktyzm łączył z opowiadaniem porywających historii. To zostało docenione nie tylko przez widzów. Serial dostał trzy Złote Globy i 26 nagród Emmy, ukazało się łącznie 156 odcinków.
W Polsce emitowała go TVN i TVN7, ale widzowie w kraju zobaczyli wtedy tylko pierwsze cztery sezony. Można argumentować, że to były najlepsze sezony "West Winga", ale fakt pozostaje faktem.
Prawdziwy Biały Dom?
Ogólne założenie Sorkina było proste. "West Wing" to serial o fikcyjnym prezydencie z Partii Demokratycznej (w tej roli Martin Sheen) i jego najbliższych doradcach. Serial był osadzony w fikcyjnej rzeczywistości politycznej, chociaż w jednym z odcinków pojawia się budynek im. Ronalda Reagana. Miał być jednak na tyle ponadczasowy – i to się udało – że nie zawierał zbyt wielu odniesień do politycznej przeszłości USA. Nie ma tu też – w przeciwieństwie do "The Newsroom" – historii, które są odtworzeniem z innej perspektywy prawdziwych wydarzeń politycznych i światowych. Pojawia się oczywiście wątek terroryzmu, ale dotyczy głównie fikcyjnego państwa o nazwie Qumar. I tak dalej – realny świat został pokazany za pomocą alegorii, nie bezpośrednio.
Oczywiście najważniejsze funkcje odwzorowano w miarę zgodnie z politycznymi realiami. Jest więc szef administracji, druga najważniejsza osoba po prezydencie (John Spencer jako Leo McGarry do 6. sezonu), rzecznik prasowy (Claudia Jean "C.J." Cregg, w tej roli Allison Janney, która później dostała "awans" na szefa administracji). Są i ludzie zajmujący się komunikacją, jak Sam Seaborn (Rob Lowe, dla wielu ulubiona postać w serialu, ważniejsza nawet niż prezydent) czy też "czystą polityką", jak Josh Lyman (Bradley Whitford).
Politycy z przeciwnej opcji odgrywają – przynajmniej początkowo – mniejszą rolę. Sorkin chciał pokazać idealną jego zdaniem administrację Demokraty, dlatego Republikanie pojawiają się głównie w tle. Dopiero w późniejszych sezonach, a zwłaszcza w kampanii prezydenckiej po dwóch kadencjach Bartleta zaczynają odgrywać większą rolę. Wtedy pojawia się m.in. Arnold Vinick, senator z Kalifornii (w tej roli doskonale znany z "M*A*S*H" Alan Alda), który przypomina nieco Johna McCaina.
Realizm Zachodniego Skrzydła
"The West Wing" przyciągnął widzów z wielu przyczyn, ale jedna z nich dotyczyła realizmu całego serialu. Oczywiście, jak wspomniałem wcześniej, Sorkin opierał się na fikcyjnych historiach, zwłaszcza międzynarodowych, ale udało mu się odtworzyć wystarczająco wiernie pracę pracę prawdziwego Zachodniego Skrzydła (miejsce w kompleksie budynków Białego Domu, gdzie znajduje się m.in. Gabinet Owalny), by w tych ramach osadzić swoje rozważania dotyczące polityki. Oczywiście wszystko jest skondensowane, poddane telewizyjnym realiom. Gdyby polityka była choć w połowie tak ciekawa, jak ta pokazana w "West Wingu", to także w Polsce zawód polityka cieszyłby się dużo większą popularnością, niż w rzeczywistości. Nie wspominając już o jego społecznej ocenie, którą systematycznie podmywają (nie tylko w Polsce) kolejne afery i skandale.
Sorkinowi w budowaniu dobrego wrażenia pomagali konsultanci w tym ludzie związani z Białym Domem, jak Eli Attie, Dee Dee Myers czy Marlin Fitzwater. Ale celem tego projektu nie było dokładne zaprezentowanie tego, co dzieje się za kulisami władzy, tylko pokazanie tego w specyficzny sposób, który stał się kluczowy dla sukcesu serialu.
Nawet to, że budując postać Matta Santosa, kandydata Demokratów w ostatnich sezonach "West Wingu", jego twórcy inspirowali się Barackiem Obamą (wtedy mało znanym lokalnym politykiem w Illinois), nie jest tu kluczowe. Co ciekawe, Obama był później porównywany do fikcyjnego Santosa, który w serialu stał się pierwszym Latynosem w Białym Domu. W pewnym sensie "West Wing" wyprzedził rzeczywistość polityczną w USA.
Idealny prezydent
Jed Bartlet jest idealnym prezydentem Demokratą. Wybitnie inteligenty, rozwiązuje problemy nie za pomocą siły, a sprytu i moralności. Jednym z kluczowych tematów Sorkina jest znaczenie inteligencji dla przywódcy politycznego (i dla elit jako takich, także medialnych, co widać w "The Newsroom"). Bartlet w walce o reelekcję musi zmierzyć się z gubernatorem Florydy Robertem Ritchiem. Wygrywa jedyną debatę telewizyjną, osiągając przewagę nad kandydatem Republikanów dzięki swojej inteligencji. Wzorem w tworzeniu postaci postaci Republikanina był dla Sorkina prezydent Bush, który przez medialne elity (zwłaszcza lewicowe) cały czas traktowany był jako osoba o niskiej inteligencji. Oczywiście naprawdę to się skończyło inaczej. Al Gore, intelektualista, przegrał wyścig o prezydenturę z Bushem-kowbojem.
Ale to nie jest jeszcze najważniejsze. Kluczowy dla serialu był jego optymizm połączony z moralnością, idealizmem głównych bohaterów, takich jak Toby Ziegler (dyrektor ds. komunikacji). W pewnym sensie, ten serial był swego rodzaju odtrutką na lata rządów Busha. Równolegle, widzowie mogli obserwować prawdziwego prezydenta i jego doradców, którzy – jak to bywa w polityce – dalecy byli od ideałów. "West Wing" bywał nazywany "Left Wingiem", ale Sorkina trudno uznać za ideologa. Owszem, pokazywał administrację "idealnego Demokraty" w działaniu i rozwiązywaniu problemów, ale jego głównym przesłaniem jest to, że moralność może być zaletą w polityce, nie wadą. To zaś miało swoje określone konsekwencje w realnym świecie.
Walk and talk
W "West Wingu" można zauważyć sorkinizmy, takie jak specyficzna konstrukcja dialogów, polegająca na szybkich wymianach zdań, inteligentnych i pełnych ciekawych konstrukcji intelektualnych. Nośnikiem tych dialogów był tzw. walk-and-talk, czyli długie ujęcia, w których kamera podąża za bohaterami chodzącymi i dyskutującymi o (zwykle bardzo ważnych) problemach politycznych. Stały się symbolem całego serialu. Oto przykład.
"The West Wing" jako inspiracja
Bardzo rzadko się zdarza, aby serial inspirował tak bardzo jak "The West Wing". Kombinacja cynizmu czasów Busha i ostatniej kadencji Clintona, idealizmu serialu oraz nowych technologii sprawiła, że do świata polityki i mediów trafili ludzie, którzy jako inspirację i impuls do działania uznali serial Sorkina. Ludzie tacy jak Matt Yglesias, Ezra Klein (obaj z serwisu Vox) czy Kurt Bardella (współpracownik wpływowego kongresmana Darrella Issa) wymieniają "The West Wing" jako serial, który popchnął ich do zaangażowania politycznego i medialnego. Jak odnotowuje "Vanity Fair", to pokolenie młodych idealistów, którzy zmienili swoje życie na długo przed pojawieniem się Obamy.
Zmiana bohaterów "The West Wing" w prawdziwe postacie polityczne stała się tak totalna, że do dziś występują w klipach wyborczych, jak w tym poniżej (więcej pod linkiem).
To chyba jedyny przypadek w historii, gdy fikcyjne postacie polityczne udzielają poparcia prawdziwym politykom. I to nie był przypadek odosobniony. Pod koniec kampanii w 2008 roku Barack Obama pojawił się na jednym z wieców z Jimmym Smitsem, który w serialu grał Matta Santosa. To najlepiej pokazuje, jakie miejsce w amerykańskiej polityce zajmują fikcyjni bohaterowie "Prezydenckiego pokera". Kto chciałby mieć poparcie Franka Underwooda w 2014 roku?
Taki serial jak "The West Wing" mógł pojawić się tylko raz, w specyficznych okolicznościach, i jego sukces także już się nie powtórzy. Mimo upływu lat, dylematy w nim poruszane są cały czas aktualne. Bo polityka i jej esencja jest ponadczasowa, mimo zmieniającej się otoczki technologicznej. Dlatego Jed Bartlet i jego ekipa będą zawsze przykładem tego, jak powinni zachowywać się politycy.