12 seriali, które skończyły się później niż powinny
Redakcja
2 grudnia 2014, 19:05
"Jak poznałem waszą matkę" (9 sezonów na ekranie – o 3 sezony za długo)
Nikodem Pankowiak: "How I Met Your Mother" według wielu widzów powinno trafić do tego rankingu już za sam odcinek finałowy. Moim zdaniem mógłby to być jedyny argument za ewentualnym oszczędzeniem tego serialu. Ale fakt faktem, ostatnie sezony nie nadawały się do oglądania przez 90 procent czasu i powinny wylądować w koszu, zamiast trafić na ekran.
Żarty przestały śmieszyć zupełnie, bohaterowie, nawet Barney, rzucali sucharami jak z rękawa i wydawało się, że to wszystko zmierza donikąd, bo twórcy co i rusz odgrzewali nam te same kotlety. Akurat odgrzewanie wątku Robin – Ted nabrało na sam koniec sensu, ale trudno wybaczyć twórcom to, co zrobili z postaciami Marshalla i Lily. To chyba prawda, że dzieci psują seriale, gdy się w nich pojawiają. Nagle tych dwoje zamieniło się w chodzące nieszczęście – potargani, brudni, niewyspani, zapłakani. Nie dało się już na nich patrzeć, tak samo jak na kolejne odcinki.
Finałowy sezon, w całości poświęcony weselu Robin i Barneya, miał wprowadzić trochę świeżości, ale zamiast tego był prawdziwym gwoździem do trumny. Aż zęby bolały od patrzenia na to, co porobiło się z tak fajnym niegdyś serialem.
"Californication" (7 sezonów na ekranie, o 3 sezony za długo)
Marta Wawrzyn: "Californication" w 1. sezonie było jednym z moich ukochanych seriali. Bo oto agent Mulder zdjął garnitur, kupił sobie porszaka i pojechał do baru pić na umór i wyrywać laski. Oczywiście tylko dlatego, że w miłości mu nie wyszło. Czy może być coś bardziej romantycznego, niż facet pogrążający się w dekadenckich rozrywkach, bo ukochana go odrzuciła? Uznałam, że nie i bardzo szybko totalnie się od "Californication" uzależniłam.
Problem w tym, że kolejne sezony to już tylko powtórka z rozrywki – Hank Moody znajduje sobie nową pracę, zaczyna się umawiać z kolejnymi kobietami, zwykle kilkoma naraz i coraz bardziej tonie w morzu cipek, alkoholu i narkotyków. Bawiło mnie to w 2. i 3. sezonie, a 4. sezon trzymał przyzwoity poziom dzięki charyzmatycznej prawniczce granej przez Carlę Gugino. Kolejnych serii równie dobrze mogło już nie być, bo nie dość że nie wnoszą nic pożytecznego do całej historii, to jeszcze są po prostu marnie napisane.
"Californication" miało mocne wejście, bo było odważne, prowokacyjne i błyskotliwe. Pod koniec stało się cieniem samego siebie – i tylko przykro było patrzeć na coraz starszą twarz Davida Duchovny'ego, który ciągle grał tego samego Piotrusia Pana.
"Świat według Bundych" (11 sezonów na ekranie – o 5 sezonów za długo)
Nikodem Pankowiak: Och, jak ja uwielbiam ten serial! Nawet jeśli kilka jego sezonów nie powinno powstać, wciąż można przebierać między wieloma genialnymi odcinkami. Problem w tym, że twórcy zaczęli się w pewnym momencie powtarzać, a wszystkie żarty i stereotypy były powielane. Al nieudacznik, leniwa Peggy, Kelly idiotka i tak dalej… Gdy scenarzyści zaczęli orientować się, że pora wprowadzić jakieś zmiany, były to zmiany nieudane. Jak na przykład ta z wprowadzonym w 7. sezonie dzieciakiem o imieniu Siódmy, który tak nie przypadł widzom do gustu, że pod koniec sezonu zniknął z ekranu bez żadnego wyjaśnienia.
Serial zaczął zjadać swój własny ogon i popadać w marazm i rutynę, aktorzy także zdawali się być coraz bardziej wypaleni – chemia między postaciami coraz bardziej zanikała, swoim entuzjazmem coraz bardziej przypominali oni robotników, którzy od 20 lat pracują w tej samej fabryce. Szkoda tylko, że choć twórcy serialu mieli wiele okazji, aby zakończyć "Świat według Bundych" z klasą, ostatecznie został on anulowany po zakończeniu 11. sezonu i tym samym nigdy nie doczekał się godnego finału.
"Z Archiwum X" (9 sezonów na ekranie – o 2 sezony za długo)
Marta Wawrzyn: "Z Archiwum X" to serial najbardziej kultowy z kultowych, który – jak pisał Michał Kolanko – w jakimś sensie zdefiniował lata 90. To moje dzieciństwo, to siedzenie do późna przed telewizorem i wymienianie się następnego dnia rano w szkole emocjami, które towarzyszyły nam podczas oglądania (nie było wtedy Twittera ani Facebooka, trzeba było poczekać, aż wszyscy przyjdą do szkoły). To koleżanki wydzierające sobie z rąk "Bravo" z plakatami Davida Duchovny'ego i koledzy podkochujący się w chłodnej agentce Scully.
Ale niestety nie można powiedzieć, że "Z Archiwum X" to serial genialny od początku do końca. Lekki spadek formy zaczął się już w 6. serii, a dwa ostatnie sezony po prostu nie powinny były powstać. David Duchovny po 7. sezonie odszedł i zabrał się za pozywanie FOX-a, a dla widzów oznaczało to koniec jednej z najlepszych rzeczy w serialu – chemii między Mulderem i Scully. Nowe postacie, które zastąpiły Muldera, ledwie pamiętam, bo wtedy już przestałam oglądać serial tak nałogowo jak kiedyś. Finałowego sezonu telewizyjna Dwójka nawet nie pokazała – i słusznie, bo pewnie i tak prawie nikt by go nie obejrzał.
"Dr House" (8 sezonów na ekranie – o 2 sezony za długo)
Nikodem Pankowiak: No dobra, "Dr House" nie odchodził w takiej infamii, jak większość tytułów z tego rankingu, ale nawet najwierniejsi fani serialu stwierdzą pewnie, że gościł on na ekranie zbyt długo. Trudno się jednak dziwić FOX-owi, wszakże nie zabija się kury znoszącej złote jajka, a "Dr House" taką kurą był, zwłaszcza na rynkach międzynarodowych.
Problem w tym, że twórcom zaczęło brakować pomysłów, stąd między innymi bardzo słaby finał 7. sezonu, w którym House wjechał samochodem w dom Cuddy. Sytuacja nieszczególnie uległa poprawie, gdy do obsady dołączyły nowe aktorki – humor był już jakby nie ten sam, coraz bardziej zaczęła też razić schematyczność serialu. Niezbyt fajnie wypadło także pożegnanie z Cuddy, która po prostu zniknęła z ekranu po 7. sezonie i więcej jej nie zobaczyliśmy. Nawet w ostatnim odcinku, który obfitował w powroty dobrze nam znanych twarzy.
Twórcom i scenarzystom trzeba jednak oddać jedno – ostatnie odcinki tej produkcji, mimo niesatysfakcjonującego dla wielu widzów finału, były naprawdę mocne. Szkoda tylko, że aby do nich dotrzeć, musieliśmy przebijać się przez morze przeciętności.
"Plotkara" (6 sezonów – o 3 sezony za długo)
Marta Wawrzyn: Oczywiście, wiem, "Plotkara" to tylko guilty pleasure. Ale przecież jakie to było pyszne! No, przynajmniej dopóki wszyscy chodzili do szkoły, nosili te niesamowite mundurki i zachowywali się jak królowie życia. Po ukończeniu przez głównych bohaterów szkoły średniej coś w serialu zaczęło się psuć, bogate dzieciaki, które mogły wszystko, zaczęły przemieniać się w sfrustrowanych dorosłych, którym nie wychodziło nic – ani kariera, ani związki. Dawnego humoru było w tym wszystkim jak na lekarstwo, ale 3. sezon można jeszcze oglądać bez bólu.
Nieoglądalne dla mnie są dwa ostatnie sezony, których fabuła przypomina "Modę na sukces", z niewielkimi tylko przebłyskami. Wątek z poślubieniem księcia przez Blair to od początku do końca absurd, Serena coraz bardziej przemieniała się we własną matkę, Dana za nic już nie dało się lubić, na dodatek wpakowano mu Blair w ramiona… oj, to wszystko było po prostu złe, nawet jak na guilty pleasure. I choć wciąż za wcześnie, by wyrokować, wydaje się, że przez ten wyraźny spadek formy "Plotkara" nigdy nie będzie mieć statusu kultowego serialu młodzieżowego, jak "Jezioro marzeń" czy "Beverly Hills 90210". Po finale po prostu wszyscy już chcieli o tej produkcji zapomnieć.
"Czysta krew" (7 sezonów na ekranie – o 4 sezony za długo)
Nikodem Pankowiak: Jaki to był kiedyś wspaniały serial! Szkoda, że po 3. sezonie zamienił się w produkcję, której oglądanie wywoływało ból głowy. Błędów scenarzyści zaczęli popełniać mnóstwo, ich największym problemem była chyba chęć stworzenia wątku dla każdego z bohaterów, przez co zalano nas mnóstwem niepotrzebnych historii, a wielu bohaterów odsunięto od głównego toru wydarzeń. Pamiętacie, kiedy ostatnio sensowny wątek otrzymał Lafayette? Albo Sam? Albo Alcide? Odcinki stały się zbyt poszatkowane, każdy z bohaterów dostawał kilka minut na ekranie, by potem zupełnie zniknąć z pola widzenia. Na dodatek Bon Temps zostało zalane przez kolejne niepotrzebne stworzenia – panterołaki, czarownice, wróżki, a nawet wróżkowampiry (sic!).
Tego było już naprawdę za wiele, nawet dla wiernych fanów, przez co oglądalność zaczęła spadać. W 6. sezonie przez moment tliła się iskierka nadziei, że serial wróci na właściwe tory – scenarzyści zaczęli zabijać zbędnych bohaterów, ograniczono też liczbę wątków. Niestety, w finałowej serii "True Blood" powróciło na wcześniejsze, złe tory. Finał serialu był jednym z najgorszych odcinków w całej jego historii – zupełnie porzucono dawny klimat, który czasem jeszcze dało się zauważyć wśród podawanego nam natłoku bzdur, zamiast tego zafundowano widzom ckliwe love story.
"Trawka" (8 sezonów na ekranie – o 5 sezonów za długo)
Marta Wawrzyn: Będę drastyczna – "Trawka", ta cudowna, lekka, zabawna i przerażająca satyra na amerykańskie przedmieścia, powinna była skończyć się, kiedy Nancy Botwin spaliła dom, spakowała rodzinę i opuściła Agrestic na zawsze. Mimo że kolejne sezony i kolejne etapy tułaczki Botwinów miały swoje momenty – ot, choćby Demiána Bichira w roli narkotykowego króla i zarazem burmistrza Tijuany – serial nigdy nie wrócił do dawnej świetności.
A najgorsze było to, że Nancy, to urocze, wielkookie, rozbrajające stworzenie, które nigdy nikomu nie chciało zrobić krzywdy, z każdym sezonem stawała się coraz bardziej irytująca. Jak dziecko, wciąż popełniała te same błędy, pogrążając siebie i wszystkich dookoła coraz bardziej i bardziej. 8. sezon był praktycznie nieoglądalny, dawny humor szlag trafił, została sama gorycz, i to w niezbyt interesującym wydaniu. Rozczarowanie ostatnimi sezonami "Trawki" sprawiło, że omal nie odpuściłam sobie całkiem "Orange Is the New Black", kolejnego serialu Jenji Kohan. Wydawało mi się po prostu, że ta twórczyni już nic nie będzie w stanie wykrzesać.
Koniec końców, jeśli ktoś się zastanawia, czy brać się za "Trawkę", moja odpowiedź wciąż brzmi: "tak, zdecydowanie!". Warto się za "Trawkę" zabrać i warto przygodę z nią zakończyć po trzech sezonach. Ja już wyrzuciłam z pamięci wszystkie kolejne – "Trawka" zawsze będzie dla mnie genialną satyrą na ludzi z szablonu, mieszkających w identycznych domkach i powtarzających codziennie te same czynności.
"Prison Break" (4 sezony na ekranie – co najmniej o 2 za długo)
Nikodem Pankowiak: "Prison Break" był jedną z tych produkcji, która rozpoczęła modę na seriale w Polsce. Trudno się dziwić, w końcu 1. sezon, odbywający się w większości za murami więzienia Fox River, był naprawdę bardzo dobry. Twórcy wiedzieli, jak przyciągnąć widza przed ekran – ciągłe zwroty akcji i cliffhanger niemal co odcinek robiły swoje.
Problem w tym, że wszystko zaczęło się sypać, gdy tylko bohaterom udało się uciec z więzienia. Dalej głupota goniła głupotę, choć jeszcze w 2. sezonie dało się na to jakoś patrzeć. Serie 3 i 4 to już natomiast dno dna i do dziś jestem w szoku, że udało mi się dotrwać do samego końca. Pomysły na fabułę były coraz bardziej nieprawdopodobne, jak choćby wsadzenie Michaela do kolejnego więzienia, tym razem w Panamie, skąd miał wyciągnąć Kogoś Bardzo Ważnego. Widzowie także zauważyli tę rosnącą mizerię i w finałowym sezonie masowo zaczęli uciekać sprzed ekranów – finał serialu oglądało już tylko 3,32 mln widzów.
80-minutowego, kończącego całą historię odcinka pt. "Prison Break: The Final Break" FOX nie zdecydował się już nawet wyemitować, co najlepiej świadczy o tym, w jakiej niesławie ten serial schodził z anteny. Więcej o moich pretensjach do twórców "Prison Break" możecie przeczytać tutaj.
"The Office" (9 sezonów na ekranie – o 2 albo i 3 sezony za długo)
Marta Wawrzyn: Amerykańskie "The Office" kiedyś kochałam tak jak teraz "Parks and Recreation" czy "Brooklyn 9-9". To absolutna klasyka, jeden z najlepszych, najbardziej błyskotliwie napisanych seriali komediowych w dziejach i zdecydowanie jedna z tych produkcji, które zobaczyć po prostu trzeba. Ale świetnie ogląda się tak naprawdę pięć, no, może sześć pierwszych sezonów, potem jest tylko słabiej i słabiej. Dla mnie coś się skończyło, kiedy Jim i Pam się pobrali, urodziło się dziecko i wyparował z nich cały urok.
A ostatnie dwa sezony, bez Michaela Scotta, były po prostu nieporozumieniem. Wraz z odejściem Steve'a Carella serial powinien był się skończyć – ale oczywiście NBC postanowiło wycisnąć z niego, ile tylko się da. James Spader, który miał być wielką gwiazdą, tylko się męczył, wypowiadając niezbyt śmieszne kwestie. Trochę żałuję, że spin-off z farmą Schrute'ów nie doszedł w końcu do skutku, ale jeśli miałby poziomem humoru przypominać dwa ostatnie sezony "The Office", to może i lepiej się stało, iż z niego zrezygnowano.
"Dexter" (8 sezonów na ekranie – o 2 sezony za długo)
Nikodem Pankowiak: Wielu fanów tego serialu twierdzi, że "Dexter" powinien skończyć się po 4. sezonie. Owszem, finałowa scena z zamordowaną Ritą mogłaby być genialnym finałem, ale moim zdaniem kolejne dwie serie prezentowały poziom odpowiednio: przyzwoity i bardzo dobry. Niestety, później było już tylko gorzej, a finałowa scena ma szansę przejść do historii jako najgorsze zakończenie serialu w historii. Dexter jako drwal? Nic gorszego naprawdę nie dało się już wymyślić.
Problem jest jednak nieco głębszy i nie leży wyłącznie w zakończeniu. Wszystko zaczęło się sypać, gdy w finale 6. sezonu Debra dowiedziała się prawdy o swoim bracie. Niedługo później LaGuerta rozpoczęła swoje prywatne śledztwo, ale w żaden sposób nie było ono w stanie wzbudzić emocji – przecież to tylko powtórka ze śledztwa z 2. sezonu. Serialowi nie mogło już pomóc pojawienie się Hannah czy dr Vogel – obie były niemal tak samo pokręcone, jak główny bohater i nawiązały z nim równie pokręcone relacje, ale i to paliwo dość szybko się wyczerpało.
Ostatnie dwa sezonu to pasmo nielogicznych działań, dziwnych zwrotów akcji i dziur w scenariuszu. Tak świetne seriale nie powinny odchodzić w ten sposób.
"Desperate Housewives" (8 sezonów na ekranie – o 3 sezony za długo)
Marta Wawrzyn: Nie "Lost", a właśnie "Desperate Housewives" zaraziło mnie serialami jakąś dekadę temu. W 1. sezonie "Desperatki" absolutnie uwielbiałam, byłam przekonana, że to najlepsza rzecz, jaką można oglądać. W drugim entuzjazm już trochę opadł, bo zauważyłam, że nowi sąsiedzi zostali wciśnięci trochę na siłę. Ale ponieważ w okolicach Bree pojawił się podstarzały agent Cooper, uznałam, że nie jest źle.
W międzyczasie na Wisteria Lane spadały coraz bardziej absurdalne katastrofy, ludzie pojawiali się i znikali, żenili i rozwodzili, dzieci rosły, rodziły się nowe, były momenty lepsze i słabsze. Ale przez większość czasu ten miks opery mydlanej z czarną komedią miał się na tyle dobrze, że nie narzekałam. Dopóki głównych bohaterek było pięć – Susan, Lynette, Gabrielle, Bree i Edie – wszystko jakoś działało, choćby dlatego, że one wszystkie były świetnie napisane. Zwłaszcza ta ostatnia…
Bez Edie "Desperatki" straciły dla mnie bardzo dużo – a na dodatek fabuła od 6. sezonu robiła się coraz bardziej i bardziej wydumana. Połowy zwrotów akcji z ostatnich sezonów zwyczajnie już nie pamiętam i raczej nigdy nie zdecyduję się odświeżyć pamięci. 8. sezon od początku do końca był mordęgą. I choć "Desperatki" z pewnością popchnęły popkulturę do przodu, pokazując, że typowo babski serial też może być inteligentny i wciągający, uważam, że najlepiej by było, gdyby zakończono je po pięciu sezonach.
A już na pewno nie wybaczę bezsensownej śmierci jednego z głównych bohaterów w ostatnich odcinkach. Tak się po prostu nie robi.