Pazurkiem po ekranie #52: Czekając na wielkie bum
Marta Wawrzyn
26 listopada 2014, 20:02
Pora się przyzwyczaić: "Homeland" z tygodnia na tydzień jest coraz lepsze. Jak zwykle nie zawodzi też "Żona idealna" – choć zimowy finał chyba nie był taki, jak się spodziewaliśmy – oraz "The Affair". Uwaga na spoilery.
Pora się przyzwyczaić: "Homeland" z tygodnia na tydzień jest coraz lepsze. Jak zwykle nie zawodzi też "Żona idealna" – choć zimowy finał chyba nie był taki, jak się spodziewaliśmy – oraz "The Affair". Uwaga na spoilery.
Patrzę na "Homeland" i aż nie wierzę. Z tygodnia na tydzień nie wierzę coraz bardziej, bo przecież ten sezon zaczynał się bardzo słabo – topieniem okropnie rudego dziecka w wannie i zakochanym Quinnem z miną zbitego psa spoglądającym na Carrie. Teraz i jeden, i drugi wątek gdzieś znikły, a w zamian serwują nam to, co lubimy najbardziej: popkulturową wersję wojny z terroryzmem. I kurcze, jacy oni są w tym dobrzy! Jak łatwo potrafią sprawić, że znów ślęczę przed ekranem i nic mnie nie jest w stanie oderwać, jak za starych dobrych czasów.
Nawet nie chodzi o to, że odcinek "There's Something Else Going On" doprowadził nas do wielkiego bum i dramatycznego wyznania męża pani ambasador (swoją drogą, czy tylko ja mam wrażenie, że Mark Moses ciągle gra tego samego gościa? Tego, który próbował zrobić kupę w fotelu Rogera Sterlinga). Tu po prostu wszystko grało od początku do końca, każdej scenie, każdej rozmowie towarzyszyło niesamowite napięcie i ten cudowny, dobrze nam przecież znany niepokój, że już za chwilę coś w pięknym planie pójdzie nie tak. I poszło. A właściwie runęło z niesamowitą siłą.
Jako niestrudzona poszukiwaczka silnych kobiet w serialach, nie mogę też nie być zachwycona tym, jak dwie panie blondynki zgodnie pokazały pazury. A już zaczynałam się zastanawiać, czy ta pani ambasador nie mogłaby być trochę mniej naiwna. Świetny, świetny odcinek – a wszystko dlatego, że "Homeland" wreszcie wróciło do korzeni i pokazuje nam Carrie w pracy. Gdzie, tak się składa, potrafi być nieprzewidywalna, przerażająca, szalona – a przede wszystkim absolutnie genialna. Umysł tej kobiety zawsze był jedną z najlepszych rzeczy w "Homeland", a jej relacja z Saulem bije na głowę wszystkie jej romanse.
Tymczasem w "Żonie idealnej" najważniejszy był mężczyzna.
Biedny, zmizerniały, z coraz większym trudem walczący o przetrwanie Cary. Choć świat serialowy jeszcze mi się nie zdążył pomieszać z rzeczywistym, tego gościa rzeczywiście mi szkoda. Zwłaszcza że Matt Czuchry – mam nadzieję, że z pomocą makijażystów, bo inaczej to by było przerażające – zmienił się fizycznie. Szara cera, podkrążone oczy, szczuplejsza twarz. Serialowy Cary wygląda strasznie i choćby dlatego chciałabym, aby wątek jego kłopotów z prawem już się skończył. Wszystko jedno w jaki sposób. Tymczasem zamiast zakończenia, na które zasłużyliśmy i my, i Cary, dostaliśmy denerwujący cliffhanger. A w nowym roku pewnie taniec zacznie się od nowa.
Nie do końca wiem, co sądzić o aferze związanej z grożeniem nauczycielowi przez Alicię. Punkt wyjścia wydaje mi się kompletnie idiotyczny, ale następstwa tego głupiego żartu wyszły już całkiem zgrabnie. Alicia jest jak Peter, czy jej się to podoba, czy nie. Bo w polityce nie da się uniknąć bycia Peterem. Tak jak nie da się uniknąć tego, że ktoś będzie próbował nam podłożyć świnię.
Alison Lockhart pojechała do Gotham.
I najwyraźniej postanowiła zostać stalkerką. Choć początkowy zachwyt "The Affair" trochę już we mnie opadł – no i po co były te nieszczęsne narkotyki? – w tym tygodniu znów było świetnie. A to dlatego, że zamiast wydumanych pomysłów na podkręcenie fabuły skupiono się na tym, co od początku czyni tę produkcję wyjątkowym: rozkładaniu na czynniki pierwsze najprostszych ludzkich emocji. Wszystko wyszło na jaw, wszystko się popaprało, skomplikowało i na koniec wróciło do jako takiej normy. To znaczy Noah przyznał się do popełnionego błędu i niemalże na klęczkach błagał o wybaczenie, zaś Alison okazała się tak niezbędna w życiu Cole'a, że aż ją zabrał do domu, razem z tym, co zostało z ich związku.
Tymczasem na tej drugiej płaszczyźnie czasowej pewien detektyw czytał książkę o interesującym tytule "Descent", a potem wybrał się sprawdzić, co tam na końcu świata. Wydaje się, że "The Affair" już nas w tym sezonie nie zawiedzie, ale na ostateczną ocenę dopiero przyjdzie czas. Na pewno w tym tygodniu to jedna z moich najlepszych serialowych godzin.
Najzabawniejszą rzeczą, jaką widziałam w tym tygodniu…
…była Kate McKinnon w roli Angeli Merkel. Drugą najzabawniejszą rzeczą, jaką widziałam w tym tygodniu, była Kate McKinnon wracająca do domu na Święto Dziękczynienia. Czy ktoś mógłby zrobić podobny filmik o powrotach warszawiaków na święta? Na "Jane the Virgin" jakoś jeszcze nie było czasu, ale jeśli Wy już wiecie, czy Jane w tym tygodniu kocha Michaela czy Rafaela, możecie podzielić się swoimi odczuciami w komentarzach.
A co Wy widzieliście w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.