"State of Affairs" (1×01): Nowa blondynka z CIA
Marta Wawrzyn
20 listopada 2014, 19:23
"State of Affairs" to serial, który za udany uważa chyba tylko jego gwiazda – Katherine Heigl.
"State of Affairs" to serial, który za udany uważa chyba tylko jego gwiazda – Katherine Heigl.
"State of Affairs" to jeden z tych seriali, o których bardzo głośno było na długo przed premierą i to niekoniecznie dlatego, że mamy do czynienia z wielkim dziełem. O nie, tu było głośno o konflikcie natury kreatywnej pomiędzy producentami oraz o tym, jak grająca główną rolę Katherine Heigl robi, co może, aby wszystko było tak, jak ona chce. Nie mam pojęcia, ile jest prawdy w opowieściach o jej trudnym charakterze – Shonda Rhimes pewnie wie na ten temat więcej – i niezbyt mnie to obchodzi. Gdyby była wybitną aktorką, a jej serial powaliłby mnie na kolana, nie miałoby to żadnego znaczenia.
Problem w tym, że po premierze "State of Affairs" z tego szumu nie zostało nic. NBC zaprezentowało kolejny w tym sezonie zły, nieciekawy odcinek pilotowy, który nijak nie zachęca do dalszego oglądania. Mimo że serial dostał slot po "The Voice", oglądalność jest daleka od oczekiwanej – i daleka od tego, co potrafiła w tym samym czasie wyciągnąć, przecież też nie wybitna, "Czarna lista". W kolejnym tygodniu przewiduję spory spadek, bo taki pilot potrafi odstraszyć nawet tych, którym nie chce się ruszyć palcem, żeby zmienić kanał.
Serial zaczyna się od retrospekcji z Kabulu, gdzie w ataku terrorystycznym na amerykański konwój z pomocą humanitarną – a przynajmniej czymś, co na pierwszy rzut oka tak wygląda – ginie żołnierz o imieniu Aaron. Prywatnie syn prezydent USA Constance Payton (Alfre Woodard – tak, nie dość że prezydent to kobieta, to jeszcze czarna!) i narzeczony analityk CIA Charleston Tucker, w skrócie Charlie (Katherine Heigl).
Rok później Charlie wciąż nie może się otrząsnąć – miewa koszmary, przesadza z alkoholem i przygodnym seksem. Ale kiedy trzeba, stawia się w środku nocy do pracy, wyglądając jak przykładna uczennica. Nie muszę chyba dodawać, że świeża, wyspana i w pełnym makijażu – mimo że przecież przed chwilą piła na umór i pozbywała się z mieszkania faceta, którego imienia nie pamięta nawet on sam. A parę godzin później, jeszcze świeższa i jeszcze piękniejsza, jedzie do Białego Domu zapoznać panią prezydent z aktualnymi problemami dotyczącymi bezpieczeństwa narodowego. Wchodzi tam jak do siebie, i nie dziwota, w końcu to mieszkanie jej niedoszłej teściowej. A w międzyczasie dostaje tajemnicze SMS-y, ratuje porwanego w Afryce lekarza, podejmuje tysiąc ważnych decyzji i oczywiście dowiaduje się, że koszmarne wydarzenia sprzed roku wcale nie były tym, czym się wydawały.
Tak, zgadza się – dostaliśmy ten sam zestaw wyświechtanych banałów co zawsze. Jest nutka "Homeland", odrobina "Skandalu", szczypta "Zero Dark Thirty". Widać, że twórcy "State of Affairs" obejrzeli absolutnie wszystkie tytuły z ostatnich lat, mające związek z tematyką polityczno-terrorystyczno-feministyczną. I to właśnie jest największy problem nowej produkcji NBC: to wszystko już było, i to było w znacznie lepszym wydaniu.
Być może ten zlepek banałów byłaby w stanie uratować swoją grą Katherine Heigl. Problem w tym, że aktorko nie dorasta ona do pięt Claire Danes z "Homeland". Postać Charlie Tucker w zamierzeniu twórców i samej Heigl miała chyba być jedną z tych skomplikowanych kobiet, na które teraz jest moda. Niestety, w praktyce okazała się płaska, schematyczna i daleka od tego, co sobie wyobrażamy, kiedy słyszymy hasło "agentka CIA na krawędzi". Jeśli chcecie poznać wszystkie powody, dla których Heigl w tej roli jest okropna, zajrzyjcie tutaj. Jestem pewna, że połowy tych wpadek nawet nie zauważyliście, bo nie mogliście się oprzeć pokusie zdrzemnięcia się na moment.
Zresztą, jeśli się zdrzemnęliście, to wiele nie straciliście, bo w "State of Affairs" wszystko toczy się w tak przewidywalny sposób, jak to tylko możliwe. Katherine Heigl szybko chodzi, nosi okulary, kiedy jej postać musi się nad czymś zastanowić, i przez większość czasu jest śmiertelnie poważna. Jak gdyby bardzo, ale to bardzo chciała nam powiedzieć, że nie jest już tą blondynką z komedii romantycznych. Problem w tym, że jako ta blondynka z komedii romantycznych była zabawna i urocza, tu jest zwyczajnie nijaka. I niestety występuje prawie w każdej scenie.
Jedyny jasny punkt "State of Affairs" stanowi Alfre Woodard, która ma dość charyzmy, aby udźwignąć rolę prezydent USA. Problem w tym, że ona nie ma tu czego grać. Scenariusz nowego serialu NBC to zlepek banałów, niepotrzebnie nadętych dialogów i scen, które spokojnie można by wyciąć. Nie widzę powodu, aby obejrzeć choć jeszcze jeden odcinek, bo z tak fatalnego pilota nigdy jeszcze nie narodził się dobry serial.