Pazurkiem po ekranie #49: Depresyjne klimaty
Marta Wawrzyn
5 listopada 2014, 19:20
W tym tygodniu najbardziej mnie zachwycił miniserial "Olive Kitteridge", który obejrzałam jednym ciągiem i zdecydowanie żałuję, że nie mógł być dłuższy. A oprócz tego piszę o "Doktorze Who", "The Affair" i "The Good Wife" – ze spoilerami oczywiście.
W tym tygodniu najbardziej mnie zachwycił miniserial "Olive Kitteridge", który obejrzałam jednym ciągiem i zdecydowanie żałuję, że nie mógł być dłuższy. A oprócz tego piszę o "Doktorze Who", "The Affair" i "The Good Wife" – ze spoilerami oczywiście.
Wczoraj spędziłam pięć godzin w kinie. Cóż można robić przez pięć godzin w kinie? "Olive Kitteridge" oglądać, oczywiście. HBO puściło nam za jednym zamachem cały serial i choć seans przeciągnął się do północy, nikt nie narzekał, nikt nie zasnął, a niektórzy nawet zaryzykowali pogoń po pustym – jak to w środku nocy – dworcu za ostatnią kolejką podmiejską. Wszystko dlatego, że to nie był seans, w trakcie którego chciałoby się wyjść.
Składający się z czterech odcinków miniserial "Olive Kitteridge" to niespieszna, kameralna opowieść o zupełnie zwyczajnym życiu zupełnie zwyczajnych ludzi z nadmorskiej dziury w Maine. Opowieść barwna, świetnie napisana, pełna, wisielczego często, humoru, zgrabnie zmieniająca ton z lekkiego, niemal wesołego, na depresyjny – i z powrotem. Główna bohaterka, twardo stąpająca po ziemi starsza dama, wygłaszająca, czasem bez słów, ironiczne komentarze, jest jedną z najbardziej niezwykłych postaci kobiecych obecnie w telewizji – osobą inteligentną, wyrazistą i szalenie skomplikowaną. Frances McDormand błyszczy praktycznie w każdej scenie. Posypią się nagrody, oj, posypią – nie tylko dla niej zresztą, bo Richard Jenkins, serialowy mąż Olive, i grający niewielką, ale znaczącą rolę Bill Murray, też wypadają rewelacyjnie. A i reżyserską rękę Lisy Chodolenko widać na każdym kroku.
O serialu z pewnością jeszcze będę pisać, kiedy tylko pozbieram myśli. Na razie wiem tylko, że jestem absolutnie zachwycona i że nie mam pojęcia, jak "Olive Kitteridge" zaszufladkować. Bo to i zbiór wszelakich scen z życia rodzinnego, i studium charakterów, i opowieść o samotności, śmierci, niezrozumieniu, emocjach, które po latach kompletnie zmieniają znaczenie. A wszystko to doprawione taką dawką humoru, że z pewnością nikt po seansie nie będzie miał myśli samobójczych. Mimo że większość bohaterów, w tym sama Olive, na którymś etapie życia – albo i przez całe życie – zmaga się z depresją.
Tymczasem na mniejszym ekranie…
…"Doktor Who" zabrał nas w podróż w zaświaty. Podróż nieprzypadkową, mającą swoją przyczynę i skutki, wypełnioną coraz bardziej pokręconymi zwrotami akcji – jak to w końcowych odcinkach tego serialu bywa. Ponieważ tajemnice na razie raczej się mnożą, niż rozwiązują, pozwolicie, że dziś skomentuję tylko tę bardziej powierzchowną warstwę całej przygody.
Bo muszę przyznać, że Nethersphere robi fantastyczne wrażenie, zwłaszcza to pierwsze. Wszyscy są uprzejmi, uśmiechnięci, witają cię kawą i wesołym okrzykiem "kondolencje!". Żyć, nie umierać… ups, chyba jest tylko jedna możliwość. Ale nie wydaje się ona aż taka zła, skoro po śmierci zaopiekują się człowiekiem tacy sympatyczni profesjonaliści. Jak to wszystko się skończy, dowiemy się w sobotę – przed nami zapewne tysiąc kolejnych zwrotów akcji – ale już teraz mogę powiedzieć, że to doskonały sezon "Doktora Who". Świeży, zupełnie inny od poprzednich, a jednak taki sam.
W "The Affair" też była wycieczka…
…niedaleko, bo na Block Island, która dla Alison jest miejscem smutnym, nawiedzonym przez ducha małego chłopca, który chce do mamy. Widoki były jeszcze ładniejsze, a rozmowy jeszcze głębsze niż zwykle. Seks i inne wspólne grzechy zbliżyły parę kochanków do tego stopnia, że ona wreszcie powiedziała mu to, co wiemy o niej od dawna: że straciła dziecko i od tego czasu niespecjalnie chce jej się żyć.
Tak szalonych emocji w "The Affair" jeszcze nie było – do tej pory scenarzyści bardziej bazowali jednak na subtelnościach, a tu mieliśmy krzyki, wzajemne obrażanie się i wyznania, które na tym/na każdym etapie wakacyjnego romansu wydają się po prostu przerażające. Niby ta historia to nic wielkiego, a jednak wciąż oglądam ją z taką samą fascynacją co na początku. I nie chodzi tu już nawet o tajemnicę czy ten genialny sposób narracji, ten serial ma po prostu w sobie coś tak hipnotyzującego, że nie mogę się od niego odkleić.
Ponieważ musi być coś o "The Good Wife"…
…to powiem Wam, że spośród wielu świetnych scen z najnowszego odcinka zdecydowanie najbardziej lubię tę, w której Alicia udziela wywiadu dawnemu bratu Frasiera (co za powrót!). Gość wiedział, jak ją podejść – paplanie o życiu rodzinnym to zdecydowanie nie jest coś, co idzie jej dobrze. W efekcie zaprezentowała się jako kobieta tak zimna i niesympatyczna, że chyba sama miałabym problem z oddaniem na nią głosu.
A co Wy widzieliście w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.