"Manhattan" (1×13): I nigdy więcej nie będzie wojny
Marta Wawrzyn
26 października 2014, 17:15
Jeden z najlepszych seriali lata 2014 zakończył swój pierwszy sezon mocnym akcentem. Na szczęście będzie ciąg dalszy! Uwaga na duże spoilery.
Jeden z najlepszych seriali lata 2014 zakończył swój pierwszy sezon mocnym akcentem. Na szczęście będzie ciąg dalszy! Uwaga na duże spoilery.
"Manhattan" miał u mnie na początku łatwiej niż inne nowe produkcje, bo zdecydowanie mam słabość do seriali w stylu retro. Ale też faktem jest, że zaoferował coś, czego jeszcze nie było – możliwość zajrzenia za kulisy powstania amerykańskiej bomby atomowej. Oczywiście nie należy traktować tej produkcji jak prawdy historycznej, ale wydaje się, że klimat pustynnego miasteczka bez adresu, w którym powstaje najtajniejszy projekt w historii, udało się oddać nie tylko bezbłędnie, ale też w sposób atrakcyjny dla widza. Bałam się, że to może wyjść sztucznie, a tu proszę – naukowcy, żołnierze, agenci, żony trzymane w niewiedzy, co tu się dzieje, wszyscy w "Manhattanie" okazali się bohaterami z krwi i kości.
W finale 1. sezonu emocje sięgnęły zenitu, po tym jak samobójstwo popełnił Reed Akley. Jego śmierć spowodowała nie tylko rozsypanie się dotychczasowego porządku, ale i zakwestionowanie przez samego sekretarza wojny zasadności całego projektu. Po serii twistów, ostrych przesłuchań i poważnych rozmów pomiędzy ważnymi ludźmi Charlie Isaacs został szefem, a Franka Wintera – który, niczym superbohater czy też po prostu przyzwoity człowiek mający poczucie winy, poświęcił się dla dobra projektu – wywieziono w ciemność z workiem na głowie. Tymczasem prawdziwym agentem okazał się ktoś, kogo ani my, ani Frank, ani w zasadzie nikt o to nie podejrzewał.
To wszystko daje mocny grunt pod 2. sezon, a przecież pamiętajmy, że to nie tylko serial o budowaniu najgroźniejszej broni w historii świata i problemach, jakie muszą pokonać naukowcy w pracy. To przede wszystkim serial o ludziach, którzy znaleźli się w Los Alamos, czasem mimowolnie. W przedostatnim odcinku Charlie wylądował w łóżku z Helen, w ostatnim Abby wyraźnie udowodniła, że jej uczucie do męża wcale nie wygasło. Tymczasem Liza dostała potwierdzenie, że nie jest żadną paranoiczką, a chwilę potem zabrali jej Franka. Nic nie jest takie jak na początku – Gadżet jeszcze nie powstał, a już pochłonął mnóstwo ofiar. Dwóch naukowców straciło życie, kilku kolejnych ma wszystko w strzępkach, włącznie z własną psychiką.
Jak już wcześniej zauważyła córka Winterów, klimat w miasteczku panuje iście kafkowski. I to nie były puste słowa – sposób przesłuchiwania Charliego i jego żony nie mógł nie wzbudzić przerażenia. Widać, że ludzie, którzy tu przyjechali, myśląc, iż to – tylko i aż – atrakcyjna praca, zaczynają zdawać sobie sprawę z błędu, jaki mogli popełnić. Ale nawet gdyby nie było armii, która wszystkich tych geniuszy trzyma jak zakładników i każdego w jednej sekundzie może pozbyć się jak worka ze śmieciami, oni by już nie zrezygnowali. Jednych pcha do przodu szalona ambicja, innych idealizm – tak czy inaczej nawet na tym etapie trudno uznać, że Charlie albo Frank są tu przetrzymywani wbrew swojej woli. Udział w tym projekcie jest dla nich jak narkotyk i nawet jeśli konsekwencje stają się coraz poważniejsze, to nie powód, by stąd uciekać.
Niesamowicie w ciągu tego sezonu zmieniła się Abby – na początku miła gąska, wpatrzona w męża jak w obrazek, potem naburmuszona dziewczynka poszukująca siebie, a w końcu kobieta na tyle dojrzała, by dokonywać wyborów z myślą nie tylko o sobie. To fantastyczna, skomplikowana bohaterka, a Rachel Brosnahan zdecydowanie należy się uznanie za tę rolę. O tym, że wciąż uwielbiam Olivię Williams w roli Lizy, nie muszę chyba mówić. Ta kobieta to prawdziwy skarb i miejmy nadzieję, że w 2. sezonie zobaczymy ją jako walczącą polityk.
"Manhattan" nie jest serialem wielkim ani przełomowym pod względem formy. Ale wygrywa interesującą treścią oraz umiejętnością budowania skomplikowanych bohaterów i relacji między nimi. Klimat wszechobecnej paranoi, jaki panuje w Los Alamos, nie byłby aż tak niesamowity, gdyby miasteczko zasiedlały figury z kartonu.
Tymczasem to prawdziwi ludzie, cholernie inteligentni, ale przecież nieprzypominający stereotypowych geeków ze współczesnej Doliny Krzemowej. Nikt tu nie jest dużym dzieckiem – oni mają rodziny, bagaż doświadczeń. I wszyscy wiedzą, co robią i jakie to może mieć konsekwencje. Prędzej czy później każdy z nich musi przyzwyczaić się do życia w piekle, jakim się staje jego własny umysł. Każdy też prędzej czy później musi zdać sobie sprawę z tego, że kiedy opuści to miejsce, może już nie mieć niczego poza uznaniem środowiska naukowego (przy założeniu, że projekt się powiedzie).
A jednak wciąż tam siedzą i będą siedzieć jeszcze przynajmniej przez jeden sezon. Bo może dzięki temu nigdy już nie będzie żadnej wojny.