"Jane the Virgin" (1×01): Życie jest telenowelą
Marta Wawrzyn
15 października 2014, 18:03
Kolejne zaskoczenie tej jesieni: "Jane the Virgin" nie tylko da się oglądać, ona jest świetna!
Kolejne zaskoczenie tej jesieni: "Jane the Virgin" nie tylko da się oglądać, ona jest świetna!
Czemu jest świetna? Bo jej twórcy poszli na całość i zaserwowali tyle kiczu, obciachu i absurdów, ile tylko weszło, dodali mnóstwo niewymuszonego wdzięku, a następnie polali to ostrym komediowym sosem. Udowadniając tym samym, że najbardziej idiotyczną historię można inteligentnie sprzedać, jeśli tylko ma się pojęcie o pisaniu i potrafi się dobrać odpowiednich aktorów.
My w Polsce ten format dobrze znamy – na bazie tej samej latynoskiej telenoweli co "Jane the Virgin" powstała TVN-owska "Majka". Serial, który kojarzę tylko dlatego, że puszczali go na dużych ekranach w krakowskiej Drukarni. Czasem zdarzyło mi się obejrzeć kątem całkiem spory kawałek i jakoś nie miałam o tej "Majce" najlepszego zdania. Bo ani to specjalnie wciągające nie było, ani zabawne, ani nawet Krakowa fajnie nie pokazywało. Z ekranu wylewała się plastikowa nijakość, nawet knajpa, w której siedziałam, w serialu wyglądała inaczej niż w rzeczywistości. Coś strasznego. Dlatego też, przyznaję, byłam uprzedzona do "Jane the Virgin", i to mimo że amerykańscy krytycy już od wiosny piali z zachwytu nad tym pilotem.
Dziś muszę przyznać im rację. "Jane the Virgin" jest super. Oczywiście, to nie żaden wielki serial, który zapisze się złotymi zgłoskami w historii telewizji – ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że dawno się tak dobrze nie bawiłam i tyle nie śmiałam – choć to nawet nie jest typowa komedia! – na żadnym pilocie.
Punkt wyjścia to kompletny absurd: 23-letnia Jane Villanueva (świetna, świeża i urocza Gina Rodriguez) zachodzi w ciążę, bo zmęczona ginekolożka pomyliła się i zamiast cytologii zrobiła in vitro. Problem w tym, że dziewczyna nigdy w życiu nie uprawiała seksu. Jest dziewicą, zamierzała czekać do ślubu, bo tak ją nauczyła ukochana abuela. A na dodatek jej matka, która ją urodziła jako nastolatka, nie stanowi przykładu kobiety sukcesu. Dlatego Jane wszystko sobie zaplanowała – najpierw skończy studia, potem wyjdzie za mąż, potem będzie seks i dzieci. Nie ma tu miejsca na żadne odstępstwo od planu.
Gdyby podobna sytuacja przydarzyła się w tzw. prawdziwym życiu, pewnie skończyłoby się aborcją farmakologiczną i wysokim odszkodowaniem od lekarza. Ale nie w świecie latynoskich telenowel. Tu zaczyna się kolorowa jazda bez trzymanki, w której brak logiki trzeba po prostu zaakceptować. Opisywanie wszystkiego nie ma tu sensu – w ciągu 40 minut przez "Jane the Virgin" przeszła całkiem spora parada postaci, które w "zwykłym" serialu byłyby nie do zaakceptowania. Chłopak policjant skrywający tajemnicę, przystojny nowy szef i jego okropna żona, cudem odnalezieni członkowie rodziny, agenci zaczajeni w krzakach. Krótko mówiąc, świat serialowej Jane jest telenowelą i nikt tutaj się tego nie wstydzi. Przeciwnie, twórcy celowo przeginają, przerysowując i bohaterów, i ich życiowe sytuacje daleko poza granice możliwości.
Mimo że pilot nie był przecież długi, udało się go wypchać tysiącem twistów, od których śledzenia można dostać zawrotów głowy. Przypuszczam, że kiedy już zapamiętamy, kto jest czyim bratem, synem i kochankiem, nasze życie stanie się o wiele łatwiejsze. Na razie można to wszystko sobie spisać albo… zupełnie się tym nie przejmować, bo początki telenowel niemal zawsze tak wyglądają. Po paru tygodniach bez problemu będziecie się orientować w gąszczu bohaterów (nie, wcale nie rzucicie tego w pierony!).
"Jane the Virgin" działa właśnie dlatego, że nie idzie na żadne kompromisy ani nie dostosowuje się do możliwości przeciętnego amerykańskiego widza. Robi swoje: bierze znane z telenowel klisze, ostro je przemiksowuje i w efekcie sprzedaje świat, którzy Latynosi doskonale znają, w atrakcyjny, humorystyczny sposób. Fantastyczne są i dialogi, i żarty sytuacyjne – wyobraźcie sobie na przykład, że kiedy matka Jane słyszy, że ta jest w ciąży, pada na kolana i krzyczy "niepokalana!". Chwilę potem Jane ma widzenie – objawia jej się facet z telenoweli, który tłumaczy, że skoro jemu takie rzeczy się przydarzają, to i jej mogą. Nie wiem, jak to było w "Majce", ale "Jane the Virgin" pokazuje tego typu sytuacje w taki sposób, że widz leży ze śmiechu. To po prostu inny świat – świat radosnych, rozemocjonowanych, kolorowych i obciachowych Latynosów.
Dzięki totalnie przerysowanej konwencji udało się "sprzedać" nawet typowo dramatyczne sceny. Kiedy Jane mówi, że była wpadką i jej matka w ogóle jej nie chciała, to zapada w pamięć. Podobnie jak scena jej oświadczyn facetowi, który, jak już można się domyślić, miłością jej życia prawdopodobnie jednak nie będzie. Momenty, kiedy "Jane the Virgin" rezygnuje z puszczania oczka do widza, można jednak policzyć na palcach jednej ręki. Bo nawet kiedy już wszystko wydaje się być na poważnie, a może i na smutno, do akcji wkracza narrator, lekkim tonem snujący dalszą opowieść. Trochę jak w "Pushing Daisies", jeśli mogę na tym etapie pozwolić sobie na takie porównanie.
Ale nowy serial stacji CW podbije serca widzów nie tylko ze względu na fajnie napisany scenariusz. Jego największym skarbem jest Gina Rodriguez, dziewczyna tak naturalna, urocza i świeża, że można uwierzyć we wszelkie bzdury, jakie przytrafiają się jej bohaterce. A przytrafiają się jej prawie same bzdury, w takiej ilości, że serial zahacza o farsę, toczącą się w rytmie skocznej latynoskiej muzyki.
Głównej bohaterki i jej rodziny – czyli mamy i babci (Andrea Navedo i Ivonne Coll) – nie da się pokochać od pierwszej chwili, kiedy widzimy je oglądające telenowelę na kanapie. To wszystko jest przesympatyczne, lekko naiwne i stanowi wyraźny kontrast ze światem bogaczy, z którym Jane od teraz będzie musiała mieć styczność, czy jej się to podoba czy nie (zobaczycie dlaczego). Tak, macie rację, jeśli kojarzy Wam się to "Brzydulą". Pomijając tę dziwną ciążę, to w gruncie rzeczy bardzo podobny serial.
I podobnie jak amerykańska "Brzydula", "Jane the Virgin" ma wszystko co trzeba, żeby zostać hitem – mmnóstwo wdzięku, świetnych scenarzystów i przeuroczą aktorkę w roli głównej. Czego chcieć więcej?