"The Affair" (1×01): On, ona i wszystko pośrodku
Marta Wawrzyn
14 października 2014, 19:12
Zwiastuny zapowiadały, że będzie nieźle, ale chyba nikt nie spodziewał się aż tak fenomenalnego produktu finalnego. Jeśli nic się nie posypie po drodze, "The Affair" śmiało będzie mogło konkurować z "Detektywem" i "Fargo" o miano najlepszego nowego serialu 2014 roku. A i wśród tych powracających w zasadzie teraz nie ma żadnej konkurencji.
Zwiastuny zapowiadały, że będzie nieźle, ale chyba nikt nie spodziewał się aż tak fenomenalnego produktu finalnego. Jeśli nic się nie posypie po drodze, "The Affair" śmiało będzie mogło konkurować z "Detektywem" i "Fargo" o miano najlepszego nowego serialu 2014 roku. A i wśród tych powracających w zasadzie teraz nie ma żadnej konkurencji.
Przyznaję, jestem w szoku. Pilotowy odcinek "The Affair" obejrzałam już dwa razy i pewnie obejrzę w wolnej chwili jeszcze raz, bo wciąż odnoszę wrażenie, że jakieś detale mogły mi umknąć. To aż nieprawdopodobne, że tak zwyczajną historię – o romansie dwojga ludzi z bagażem i po przejściach – można było uczynić czymś tak fascynującym i wciągającym. Brawa należą się doskonałym aktorom, którzy za chwilę pewnie zostaną obsypani Złotymi Globami, ale prawdziwymi gwiazdami tutaj są scenarzyści – Sarah Treem i Hagai Levi, twórcy "In Treatment". W ciągu zaledwie godziny udało im się stworzyć wnikliwe, mięsiste portrety psychologiczne dwójki głównych bohaterów, a do tego całkiem nieźle zarysować kolejną dwójkę.
Rzecz dzieje się w nadmorskim kurorcie w Montauk na Long Island. Noah Solloway (Dominic West), wyglądający na zmęczonego życiem nauczyciel i autor jednej, jedynej książki, którą krytycy uznali za wtórną, przyjeżdża z rodziną do teścia na wakacje. W przydrożnym barze poznaje mieszkającą w okolicy kelnerkę Alison Lockhart (Ruth Wilson), która ewidentnie przeżywa właśnie nie najlepszy dzień. Para ta spotka się ponownie i wiemy, że dojdzie między nimi do romansu. Mimo że żadne z nich nie jest wolne – on ma żonę Helen (Maura Tierney) i czwórkę dzieci, ona męża Cole'a (Joshua Jackson). Nie są to małżeństwa, w których brakuje miłości czy pożądania, tu chodzi o coś zupełnie innego. O plątaninę zbiegów okoliczności, odpowiednich momentów i emocji, które pojawiły się i nie dało się nic z tym zrobić.
Ta historia sama w sobie byłaby niezła już ze względu na świetnie napisane postacie – dorosłych ludzi z bagażem doświadczeń, podejmujących świadomie decyzje – i aktorów, którzy się w nie wcielają. I o Noah, i o Alison wiemy po seansie pilotowego odcinka bardzo dużo, znamy ich frustracje i przeżycia z przeszłości, które uczyniły ich takimi, a nie innymi ludźmi. Czasem nawet oni nie muszą nic mówić, wystarczy gest albo inna drobna sugestia. "The Affair" oparte jest na subtelnościach, inteligentnie podrzucanych nam w odpowiednim momencie. Aż trudno uwierzyć, jak można tyle takich cudownych drobnostek wrzucić do jednego odcinka i jeszcze tak fenomenalnie to zagrać. Pod tym względem produkcja Showtime'a jest na najwyższym poziomie.
A do tego ma coś, czego nie ma żaden inny serial: swój własny oryginalny sposób narracji. OK, może nie aż tak oryginalny, ale w serialach czegoś takiego jeszcze nie było. Twórcy otwarcie przyznają się, że konstruując "The Affair" inspirowali się "Rashomonem" Kurosawy. Dokładnie tak jak w japońskim klasyku, widzowie poznają tę samą historię z różnych perspektyw. Dowiadujemy się, że miała miejsce jakaś zbrodnia – nie wiemy jeszcze jaka, bo każdy wątek w "The Affair" toczy się powoli, spokojnie, swoim torem, ale już możemy się domyślić. Policja przesłuchuje w związku z tym Noah i Alison, zmuszając oboje do przypomnienia historii romansu sprzed lat.
Przez pierwsze pół godziny oglądamy początek tej znajomości z perspektywy Noah. Mnóstwo seksownych scen, lekkie, wypełnione flirtem rozmowy, wiatr we włosach przyszłej kochanki i ta ciągła zachęta w jej oczach. Widać, że narratorem jest facet. W drugiej połowie do akcji wchodzi Alison, która to samo pamięta zupełnie inaczej. I wtedy "The Affair" z historii romansu dwójki osób, które już i tak chcieliśmy bliżej poznać, staje się błyskotliwym studium człowieka. Różnice w postrzeganiu tych samych sytuacji przez nich oboje – pokazane subtelnie, ale przecież dobitnie i jednoznacznie – mówią wiele o nas wszystkich. O tym, jak nasze projekcje, wyobrażenia i zwykłe mrzonki wpływają na to, co myślimy o samych sobie i innych ludziach. I o tym, jak luźny ma to związek z obiektywną prawdą, przy założeniu że da się do takiej w ogóle dotrzeć.
"The Affair" deklaruje, że nie będzie skupiać się na docieraniu do prawdy. Przeciwnie, zamierza przedstawiać nam różne perspektywy, nie faworyzując ich w żaden sposób. Nie mówiąc wprost, kto próbuje się wybielić, kto ma kiepską pamięć, a kto bezczelnie kłamie – i po czyjej stronie w związku z tym powinniśmy się opowiedzieć. Czyli zrobi dokładnie to co "Rashomon", tylko bez intrygującej już z definicji otoczki w postaci świata średniowiecznych samurajów. Bohaterowie "The Affair" to zupełnie zwyczajni ludzie, tacy, jakich mijamy na ulicy, tacy, jacy w nas siedzą. Paradoksalnie w tej ich zwyczajności drzemie wielka siła i wielki potencjał produkcji stacji Showtime. Bo bardzo łatwo można tych bohaterów zrozumieć i zacząć się z nimi identyfikować.
A jednocześnie ta historia tak po prostu wkręca, jak wielkie pudło puzzli, które koniecznie chce się ułożyć natychmiast i jednocześnie rozwiązywać do końca świata. Gesty, spojrzenia, starannie ważone słowa, drobne kłamstwa, do których bohaterowie nie chcą się przyznać nawet przed samymi sobą, a które widać jak dłoni – to wszystko sprawia, że przez godzinę wręcz nie można odkleić się od ekranu, choć przecież akcja nie pędzi przed siebie, przeciwnie, rozwija się powoli i systematycznie. Scenariusz został przemyślany od początku do końca, twórcy sprytnie dawkują napięcie, raz na jakiś czas rzucając delikatne tropy, sprawiające, że choć w zasadzie już domyślamy się, o co chodzi, to jednak nie jesteśmy pewni i trwamy dalej w bezruchu i nadziei na potwierdzenie naszych przypuszczeń.
"The Affair" jest perfekcyjnie napisane, świetnie poprowadzone i doskonałe pod względem aktorskim. Dominic West i Ruth Wilson grają koncertowo, bo nie dość że nie brak między nimi tych cudownych iskierek, bez których takie historie nie działają, to jeszcze genialnie pokazują różnice między tym, jak ich postacie postrzegają same siebie i jak postrzega je ta druga osoba. Godzina wystarczyła, by z jednej strony, stworzyć mocniejsze portrety psychologiczne bohaterów niż w większości seriali tworzy się przez cały sezon, a z drugiej – przywiązać widzów do tej dwójki ludzi, stanowiących żywą i wiarygodną sumę frustracji, lęków i pragnień, które za chwilę uczynią z nich niewiernych małżonków.
Nic nie jest tu oczywiste, proste ani czarno-białe. Serial inteligentnie pokazuje, jak nieuczciwymi potrafimy być świadkami własnego losu, i to często nawet nie ze swojej winy, a tylko dlatego, że nasza pamięć z natury działa wybiórczo. Sarah Treem, Hagai Levi i ich wspaniała ekipa udowadniają, jak wiele można wycisnąć z prostej historii banalnych, wydawałoby się, ludzi. Wystarczy lekko naderwać opakowanie, by zobaczyć, że szczęśliwy mąż i ojciec to w rzeczywistości okropnie sfrustrowany gość, którego ciągle coś uwiera. Albo że seksowna, uwodzicielska kelnerka w krótkiej spódniczce to kobieta znajdująca się na granicy życia i śmierci. Ale czasem opakowanie nas zwodzi, i to tak bardzo, że wyciągamy spod choinki pod wpływem impulsu prezent nieprzeznaczony dla nas. Ten dreszczyk, który przez moment czujemy, to najlepsza rzecz na świecie – tyle że potem poziom ekscytacji systematycznie spada. I o tym też jest ten serial.
Na temat "The Affair" można by napisać niekończący się pean, bo działa tu dosłownie wszystko. Nie ma ani jednego nudnego momentu, ani jednego złego kadru, ani jednego niewłaściwego słowa. Jestem bezgranicznie zachwycona – i oby tak zostało do końca sezonu.