"The Flash" (1×01): Do biegu, gotowi…
Bartosz Wieremiej
9 października 2014, 19:00
Seriale z superbohaterami w rolach głównych bywają specyficzne. Czasem wyglądają nieźle jedynie w opisach, często budżet nie nadąża za wyobraźnią, a w wielu wypadkach niejako w połowie drogi sami scenarzyści zaczynają się gubić. Na szczęście z "The Flash", przynajmniej na razie, jest nieco inaczej.
Seriale z superbohaterami w rolach głównych bywają specyficzne. Czasem wyglądają nieźle jedynie w opisach, często budżet nie nadąża za wyobraźnią, a w wielu wypadkach niejako w połowie drogi sami scenarzyści zaczynają się gubić. Na szczęście z "The Flash", przynajmniej na razie, jest nieco inaczej.
Nie jest to nasze pierwsze spotkanie z Barrym Allenem (Grant Gustin). Poznaliśmy go już w grudniu 2013 roku w czasie odwiedzin u Olivera Queena (Stephen Amell) i spółki w "Arrow". Nie oszczędzono nam też wtedy momentu, w którym po powrocie z wojaży biedaczynę trzasnął piorun – chyba tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś nie wiedział, kim jest pan Allen. Swoją drogą, kto przy zdrowych zmysłach w ogóle chciałby mieszkać w takich miejscach jak Starling City czy Central City? Trzęsienia ziemi, najazdy tłumu morderców na sterydach, wybuchy akceleratorów cząstek – raczej stresujące miejsca do życia. Z drugiej strony, może dzięki temu ceny nieruchomości są nieco niższe niż zwykle. Wracając…
W rozpoczynającym 1. sezon odcinku zatytułowanym "City of Heroes" (ktoś z tria Berlanti, Kreisberg, Johns musi bardzo lubić ten tytuł) zobaczyliśmy zarówno wydarzenia poprzedzające wybuch w S.T.A.R. Labs, jak i to, co wydarzyło się bezpośrednio po przebudzeniu Allena z kilkumiesięcznej śpiączki. Znalazło się więc miejsce na dramatyczne wydarzenia z dzieciństwa Barry'ego, jak i na pierwsze kroki na drodze do zostania szanowanym członkiem elitarnego grona miłośników masek i obcisłych kubraczków. Był czas na rozterki sercowe, konfrontacje z autorytetami oraz na jeszcze jedne odwiedziny we wspomnianym już Starling City. Ponownie zobaczyliśmy uderzenie pioruna, a i nie obyło się też bez ofiar wśród mniej istotnych bohaterów, a także czegoś na kształt sprawy tygodnia. Nie wiem, jakim cudem zmieszczono to wszystko w przeszło 40 minutach.
I gdy tak pędziliśmy wraz z Barrym przez kolejne sceny, można było raz jeszcze docenić, jak dobrze Grant Gustin pasuje do głównej roli. Wędrowaliśmy przecież przez momenty zabawne i dramatyczne, wesołe i smutne, przez drobne rozczarowania i rzeczy naprawdę poważne i w żadnym z nich Gustin nie męczył.
Pomógł mu w tym zresztą brak przestojów, bo praktycznie co kilkadziesiąt sekund działo się coś potencjalnie ciekawego. Głównego bohatera otaczał tłum ludzi po przejściach, liczne tajemnice, a wszystko podlano solidnym sosem komiksowych biografii. Biogramów, które na szczęście nie dominowały nad wszystkim, co zobaczyliśmy. No dobrze, niech będzie: nie było nawet czasu na zastanawianie się, kim w przyszłości mogą się stać chociażby Caitlin Snow (Danielle Panabaker) czy Cisco Ramon (Carlos Valdes).
Z drugiej strony, niektórzy bohaterowie wypadli raczej blado, jak np. Joe West (Jesse L. Martin). Równocześnie tak szerokie otwarcie wielu wątków i nagromadzenie tajemnic może w kolejnych tygodniach zaszkodzić produkcji emitowanej na antenie The CW, szczególnie w momencie, gdy komuś przyjdzie do głowy gwałtownie zamykać zbyt wiele z nich. Jasne, w przypadku pilota całość nie rozpadła się także dzięki obecności niejakiego Clyde'a Mardona (Chad Rook), nie wiem tylko, czy w kolejnych odcinkach znajdzie się miejsce dla kogoś podobnego do tego wkurzonego pogodynka z kompleksem Boga.
Na chwilę obecną owe wątpliwości warto jednak zostawić na boku. "The Flash" zaczęło się całkiem przyzwoicie, a "City of Heroes" było dynamicznym, ładnym i dobrze skonstruowanym odcinkiem. Kto by pomyślał, że da się taki serial oglądać w kraju, w którym wszelkie akcje zachęcające do biegania zniechęcają, a sami biegacze, aby poczuć się dobrze, musieli nie tylko "się" policzyć, ale również sprawdzić, ile kto posiada par butów.