Pazurkiem po ekranie #45: Lasy, łąki, żywe misie
Marta Wawrzyn
8 października 2014, 20:03
Tak, tak, dobrze zgadujecie – widziałam już "Watahę". A oprócz nowego serialu HBO tradycyjny zestaw: "The Good Wife", "The Knick", "Gotham". Spoilery, a jakże.
Tak, tak, dobrze zgadujecie – widziałam już "Watahę". A oprócz nowego serialu HBO tradycyjny zestaw: "The Good Wife", "The Knick", "Gotham". Spoilery, a jakże.
Przy okazji premiery "Watahy" HBO mi wręczyło nalewkę sosnową. I proszę państwa, cóż to jest za nalewka! Słodziutka, gęściutka, lasem iglastym pachnąca. Zdjęcie zrobiłam tosterem, a potem potraktowałam instagramowym filterem, więc wiele nie widać, ale wierzcie mi – ta butelczyna skrywa w sobie coś absolutnie doskonałego. Z serialem sprawa jest już niestety troszkę bardziej skomplikowana.
Serial traktuje o strażnikach granicznych operujących w Bieszczadach…
…czyli miejscu, które mnie zawsze wydawało się całkiem normalne, bo to właśnie tam jeździło się na wakacje, biedną studentką będąc. Obawiałam się, co to będzie, kiedy wpadnie w te okolice "warszawka", ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Ekipa "Watahy" wyciągnęła z Bieszczad wszystko co najlepsze, nie tworząc przy tym bzdurnej, kolorowej pocztówki dla zblazowanych mieszczuchów. Jest klimat, a w tym klimacie jest moc. Wszystko tu jest prawdziwe, nawet miś, który zachowywał się na planie dość niegrzecznie. Wielki szacun za znalezienie tych wszystkich miejsc i za wspaniałe zdjęcia. Czegoś takiego jeszcze w polskich serialach nie było.
O ile jednak "Wataha" stanowi kolejny dowód na to, że polska szkoła reżyserów i operatorów nie tylko istnieje, ale też ma się coraz lepiej, ze scenarzystami na razie jest tak sobie. I to też tutaj widać. Pierwszy odcinek miałam wielką ochotę przespać. Patrzę w lewo, kolega koresponduje ze znanym posłem, patrzę w prawo, koleżanka przegląda Facebooka. Tymczasem na ekranie akcja wlecze się i to nie tak przyjemnie, jak w "The Killing", a smętnie i mało efektownie, jak w co drugim polskim filmie. Czasem padnie słowo na "ch", czasem publika ryknie śmiechem, bo ktoś nazwał Putina piździelcem. W porównaniu z produkcjami TVN-u to po prostu inny świat. Tam pokazują plastikowe wydmuszki, tu mamy prawdziwy serial, taki z krwi i kości. Ale jednak czegoś brakuje.
Na szczęście już drugi odcinek – tak, pokazali nam więcej niż jeden! – wypada dużo, dużo lepiej niż pilot. Akcja przyspiesza, pojawiają się nowe tropy i świeże pomysły, widać już wyraźnie, kto błyszczy aktorsko (Magdalena Popławska błyszczy), w tle przewijają się elementy lekko mistyczne czy też magiczne. Nie wszystko okazuje się być takie, jak wydawało się na początku. Jest nieźle. O "Watasze" będziemy jeszcze więcej pisać w dniu premiery, będziemy też mieć dla Was wywiady z aktorami, więc ja tylko powiem krótko: warto ten serial sprawdzić i nie rezygnować po pilocie. Kto wie, może rzeczywiście wykluje się z niego coś, co choć trochę zmieni polską telewizję.
Tymczasem za Wielką Wodą dr Thackery operował bez kokainy…
…i była to operacja równie udana czy też nieudana, jak prawie wszystkie w tym serialu. Ale cokolwiek Clive Owen by nie robił, i tak nie jest w stanie przyćmić największej gwiazdy serialu stacji Cinemax. Stevena Soderberga. W ostatni weekend znajomy operator zrobił mi dłuższy wykład o tym, jak kręcony jest "The Knick" i jak to się dzieje, że prawie każda scena to wielkie "wow", nawet jeśli nic nie wnosi do fabuły. Dowiedziałam się na przykład, że Soderbergh nie ma zwyczaju przestawiać balansu bieli. W efekcie w pomieszczeniach, nawet ciemnych, jest ciepłe światło, a kiedy tylko bohaterowie wychodzą na zewnątrz, świat staje się niebieskawy i ponury. W najnowszym odcinku to rzeczywiście widać – Bertie z ojcem (których, żeby było ciekawiej, kamera obserwuje od góry) spacerują po Nowym Jorku, świeci jasne słońce, a jednak wydaje się, że jest zimno i szaro. Jeśli jesteście zainteresowani tym, co za kamerą wyprawia reżyser "The Knick", przeczytajcie koniecznie ten tekst.
To w ogóle coś niesamowitego, jak seriale zmieniają się wizualnie. Kilka lat temu wydawało mi się, że nie ma nic piękniejszego niż "Mad Men". Teraz mamy polski serial ze świetnymi zdjęciami, "Watahę" znaczy. Mamy "The Knick". Mamy wreszcie "Gotham", z którego nie rezygnuję głównie dlatego, że wygląda po prostu pysznie. Sprawy prowadzone przez sztywnego komisarza Gordona i jego szujowatego partnera rozczarowują mocno swoją schematycznością, mały Batman na razie wydaje mi się średnio interesujący, sceny pozbawione Pingwina nie powalają, ale i tak nie mogę się od tego serialu oderwać. Widać, że włożono w niego spore pieniądze, stworzono własny, niepowtarzalny klimat i zadbano o każdy szczegół. To nie jest Batman Burtona, to nie jest Batman Nolana, to produkcja, która broni się, bo zbudowała sobie własne miasto Gotham. Inne od dotychczasowych, a jednak takie samo. Dlatego wciąż oglądam.
Ponieważ tydzień bez "Żony idealnej" byłby stracony…
…spieszę donieść, że widziałam i zachwyciłam się tym, jak subtelnie pokazano, w jaki sposób Kalinda poradziła sobie z tym koszmarnym dylematem i jakie były konsekwencje. Chrześcijański arbitraż z doktorem Wilsonem i prawnicy, którzy stali się specami od interpretacji Biblii w jedną noc, niewątpliwie też stanowili sporą atrakcję. I jeszcze Gloria Steinem, i rozmowa Alicii z Grace, i to pytanie postawione na końcu. Znów było świetnie, znów zobaczyliśmy, że "The Good Wife" to tej jesieni zdecydowanie najlepszy serial, którego nawet kablówki nie są w stanie przebić. Czego chcieć więcej?
A co Wy widzieliście w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.