"Mulaney" (1×01): Seinfeld według Kiepskich
Marta Wawrzyn
7 października 2014, 18:02
Ojoj! Już zaakceptowałam, że "Mulaney" będzie kopią wspaniałego, ponadczasowego "Seinfelda". Nie spodziewałam się jednak, że ta kopia wyjdzie aż tak okropnie.
Ojoj! Już zaakceptowałam, że "Mulaney" będzie kopią wspaniałego, ponadczasowego "Seinfelda". Nie spodziewałam się jednak, że ta kopia wyjdzie aż tak okropnie.
Nie spodziewałam się, bo John Mulaney to całkiem zdolny młody komik. Jego stand-upy ogląda się świetnie, zarówno ze względu na fajny materiał, jak i wdzięczne wykonanie. Niestety, jego serial, który miał w niedzielę rekordowo kiepskie otwarcie, nie będzie nowym ulubionym sitcomem Ameryki i reszty świata. Będzie jedną z najszybciej skasowanych produkcji tej jesieni.
Zaczyna się całkiem nieźle – od występu stand-upowego, w którym komik opowiada, jak przypadkiem przestraszył w środku nocy kobietę, goniąc ją w kierunku metra. Mulaney jest przeuroczy, puenta rozkłada na łopatki, wszystko wydaje się być w najlepszym porządku. Oczywiście, od razu widać, że mamy do czynienia z bezczelną kopią "Seinfelda" – na początku stand-up, potem sceny w mieszkaniu, potem znów stand-up – ale to jeszcze nie tragedia. Skopiowaną formę można by wybaczyć, problem w tym, że im dalej w las, tym bardziej brakuje dobrej treści.
Główny bohater serialu w praktyce jest nowym Seinfeldem – nowojorskim komikiem, który spotyka się ze znajomymi, obserwuje rzeczywistość i zarabia na życie, śmiejąc się z tego to, co go spotkało. I świetnie, to jak najbardziej mogło się udać. "Kroniki Seinfelda" zakończyły się 16 lat temu, od tego czasu świat poszedł do przodu, jest z czego żartować. Rzecz w tym, że twórca serialu FOX-a wydaje się nie mieć wiele do powiedzenia. Jego żarty – te serialowe, w stand-upach tego problemu w ogóle nie ma – są w najlepszym razie przeciętne, w najgorszym – żenujące. Prawie zawsze – nieśmieszne.
Najgorszy moment to ten z badaniem prostaty. Seinfeld bardzo rzadko zapuszczał się w tak grząskie rejony, a jeśli już to czynił, zawsze potrafił inteligentnie z tego wybrnąć. Mulaney tymczasem z rozmysłem popełnił żart, o którym było wiadomo, że nie zadziała, a tylko wywoła konsternację. Coś okropnego. Ale nawet i bez tego obrzydlistwa poziom humoru w pierwszym odcinku nowego sitcomu pozostawiałby wiele do życzenia.
Jerry Seinfeld stworzył serial o niczym, bo rzeczywiście był specem od "niczego". W każdym odcinku – a było ich 180 – zaskakiwał genialnymi w swojej oczywistości spostrzeżeniami na temat zachowań ludzkich, które a to go dziwiły, a to irytowały, a to nie dawały mu spać. John Mulaney stara się, ale dobrego materiału ma po prostu niewiele.
Ale okropnie zawodzą nie tylko żarty, w "Mulaney" nie działa nic. Komikowi udało się zebrać rewelacyjną obsadę, która niestety tylko się marnuje. Nasim Pedrad, która odeszła z "Saturday Night Live", aby tu grać, dostała okropną, głupią, wkurzającą postać, przez cały odcinek zajmującą się obsesyjnie swoim byłym facetem. Seaton Smith w roli drugiego ze współlokatorów Johna na razie jest zwyczajnie nijaki. Zack Pearlman wciela się w kumpla, który ciągle wpada do mieszkania – i jak na razie wygląda jak nieudolny miks Kramera z George'em Costanzą. A już w ogóle nie pojmuję, co robią w tym koszmarku tacy ludzie jak Martin Short i Elliott Gould.
"Mulaney" w pilocie sprawia wrażenie jednego wielkiego bałaganu. W 20 minut upchnięto za dużo pomysłów i za dużo postaci. Dobrym aktorom nie dano szansy, by się wykazać, słabsi nie istnieją i już nie zaistnieją. Chemii w obsadzie nie ma żadnej. Publika ryczy śmiechem, ale trudno powiedzieć czemu. Nie ma tu nic zabawnego ani odkrywczego. Bardziej niż "Seinfelda" przypomina to "Whitney" czy inne tego typu twory w stylu lat 90.
Moje rozczarowanie nie mogłoby być większe. W "New in Town" John Mulaney jest po prostu rewelacyjny, tymczasem jego sitcom nie powinien był w ogóle ujrzeć światła dziennego.