"The Big Bang Theory" (8×01-02): W cieniu milionów
Nikodem Pankowiak
24 września 2014, 14:03
Najpopularniejsza telewizyjna komedia wróciła na ekrany, a ja znów z każdym kolejnym odcinkiem będę się zastanawiać, skąd bierze się ta rekordowa oglądalność. Uwaga na spoilery.
Najpopularniejsza telewizyjna komedia wróciła na ekrany, a ja znów z każdym kolejnym odcinkiem będę się zastanawiać, skąd bierze się ta rekordowa oglądalność. Uwaga na spoilery.
To nie był zły powrót, co w przypadku "The Big Bang Theory" jest już sukcesem. Niestety, tym bardziej nie był to powrót dobry. Przez większość czasu wiało przeciętnością, a żarty i sytuacje, które mogły bawić kilka sezonów temu, teraz już absolutnie na widza nie działają. Czar prysł, serwowanie tego samego przez tyle lat musi wreszcie odbić się negatywnie na serialu. Widać było to już w zeszłym sezonie i nic nie wskazuje na to, aby cokolwiek miało się zmienić.
Gdy poprzednio żegnaliśmy się z bohaterami, Sheldon nie mógł znieść zmian, jakie zachodzą w jego życiu i postanowił udać się w podróż. Gdy widzimy go ponownie, już z niej wraca, czyli dla widza tak naprawdę nie zmienia się absolutnie nic. Na moment dostajemy obietnicę, że wreszcie dojdzie do seksu między nim a Amy, ale po chwili cała nadzieja zostaje widzom odebrana – Sheldon dochodzi do wniosku, że jednak woli z nią zerwać. Swoją drogą, czy jest jeszcze ktokolwiek, kto czeka na moment, w którym ta dwójka wyląduje w łóżku? Mnie przestało to interesować gdzieś tak w 6. sezonie. Przeciąganie tego motywu w nieskończoność stało się zwyczajnie nudne.
Co nieco zmienia się u pozostałych bohaterów. Penny skróciła włosy i postanowiła zawalczyć o pracę, która wydaje się kompletnie poza jej zasięgiem. Ostatecznie ją otrzymuje, ponieważ okazuje się, że ona i jej pracodawca mają ze sobą sporo wspólnego – oboje boją się Bernadette. Raj wciąż ma dziewczynę, co może wydawać się nieprawdopodobne, i aby wkurzyć hejterów, postanawia rozjaśnić szyby w samochodzie – niech cały świat widzi, że i on jest w stanie wyrwać całkiem niezłą laskę. Z kolei Howard nie może pogodzić się z tym, że Stuart zamieszkał z jego matką i, choć nie znosi swojej matki, boi się, że przestanie być najważniejszą osobą w jej życiu. A Sheldon, gdy już wraca, zostaje profesorem na uniwersytecie. Profesorem, na którego zajęcia nikt nie chce uczęszczać. Poza Howardem.
Czyli działo się całkiem sporo, ale w tym wszystkim jednak zabrakło gdzieś humoru. Poza scenami, w których Sheldon występował w roli nauczyciela, a Howard ucznia, powodów do śmiechu nie było praktycznie wcale. Penny i Leonard nadal w niczym nie przypominają prawdziwej pary, ale do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić, więc nie będę narzekał. Zupełnie marnuje się Amy, która w drugim odcinku jest zwyczajnie męcząca w roli "popularnej dziewczyny".
Oczywiście, znajdziemy komedie gorsze, dużo gorsze, zwłaszcza wśród proponowanych nam co roku nowości. Problem w tym, że za tymi aktorami już zawsze będzie ciągnął się zapach milionów, które dostają. Jeśli ktoś zarabia tak horrendalne pieniądze, liczymy na to, że będzie się starał wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Niestety, mam wrażenie, że dla nich plan zdjęciowy jest już taką fabryką, do której przychodzisz na kilka godzin i wykonujesz w kółko te same czynności. Z drugiej strony, czy trudno im się dziwić, że skoro już mają średnio satysfakcjonującą pracę, chcą za nią jak najwięcej pieniędzy?
Obawiam się, że "The Big Bang Theory" to już serial stracony – być może czasem wybije się ponad przeciętność, ale większość czasu będzie tonął w marazmie. I tak jeszcze przez trzy sezony…