"Żona idealna" (6×01): Więzienna ballada
Marta Wawrzyn
22 września 2014, 21:03
Do wyśmienitego dramatu prawniczo-politycznego "Żona idealna" dodała w premierze 6. sezonu szczyptę więziennej farsy. I oczywiście że działa to świetnie, bo oni po prostu nie potrafią inaczej niż świetnie. Uwaga na duże spoilery.
Do wyśmienitego dramatu prawniczo-politycznego "Żona idealna" dodała w premierze 6. sezonu szczyptę więziennej farsy. I oczywiście że działa to świetnie, bo oni po prostu nie potrafią inaczej niż świetnie. Uwaga na duże spoilery.
Wiem, że powtarzam to co roku, ale: tego chyba nikt się nie spodziewał! W "The Line", nowiutkim, świeżutkim odcinku "The Good Wife", kandydowanie na stanowisko prokuratora generalnego stanu Illinois okazało się najmniejszym z problemów Alicii Florrick. Oczywiście, sprawa powróci, oczywiście, Alicia powie w końcu "tak" (to nie spoiler, to życzenie, ale takie realne, bo oparte na znajomości pięciu sezonów serialu), oczywiście, w końcu zobaczymy jej kampanię.
Na razie jednak przyszło nam zwiedzić wnętrze więzienia z Carym Agosem, partnerem Alicii z Florrick Agos. Przyznaję, znów dowiedziałam się wszystkiego z tweetów Amerykanów, ale wyobrażam sobie, że gdybym się nie dowiedziała, byłabym w ciężkim szoku. Bo to po prostu była scena z innego świata: na właściciela najładniejszego uśmiechu i najlepszych garniturów w serialowym Chicago znienacka rzuciło się pół tuzina bardzo poważnych facetów w mundurach i powaliło go na ziemię. Jak? Czemu? Po co? Okazuje się, że nie bez powodu – powód nazywa się Lemond Bishop i zarobił miliony, handlując narkotykami. Nasi ulubieni prawnicy od lat wiedzieli, czym może skończyć się reprezentowanie tego człowieka, a jednak nie potrafili zrezygnować z jego pieniędzy.
Bishopa na razie za bardzo nie ma za co za co wsadzić, za kratkami wylądował więc nieszczęsny Cary, w tym swoim wspaniałym garniturze i z twarzyczką tak słodką, że nie powinien mieć większego kłopotu z szybkim znalezieniem sobie "więziennego męża" (czy jak to się nazywa u facetów). Tak, celowo piję do "Orange Is the New Black", bo też wyraźnie widać, że twórcy "The Good Wife" serial Netfliksa znają i to skojarzenie ich bawi. Choć sprawa Cary'ego wygląda na dość poważną, bo nie jest on tak niewinny, jak mogłoby się wydawać, trudno się nie uśmiechnąć, obserwując kolejne jego przygody. Nawet muzykę dobrano tak, aby nie wprowadzała nas bynajmniej w smutny nastrój.
W najlepszych odcinkach "The Good Wife" – a ten niewątpliwie do takich właśnie się zalicza – jest tak, że wszystko dzieje się naraz. Bohaterowie biegają we wszystkich kierunkach, telefony dzwonią bez przerwy, ludzie krzyczą, pieniądze latają w powietrzu i ciągle ktoś nie nadąża za całym tym szaleństwem. Tu też właśnie tak było.
Obok wypełnionej cudownymi, małymi absurdami więziennej przygody Cary'ego, związanego z nią powrotu Lemonda Bishopa oraz trójkąta Cary – Kalinda – Sophia mieliśmy przecież jeszcze porządny wątek z Diane Lockhart w roli głównej. W praktyce Diane robi to co Alicia rok temu – ucieka do nowej firmy, zabierając ze sobą klientów. Ale przecież ani przez moment nie było wrażenia, że przeżywamy deja vu! Po pierwsze dlatego, że Louis Canning i David Lee bardzo szybko połapali się, co się dzieje i już zaczynają się odgrywać. A po drugie dlatego, że to brzmi po prostu niesamowicie: one mogą stworzyć razem największą w kraju kancelarię kierowaną przez kobiety. Jak miałabym nie chcieć tego zobaczyć?
Jakby tego było mało, bezczynny nie pozostawał Eli. Nie dość że zamówił tysiąc sondaży, z których wyraźnie wynika, że Alicia wygra wszystkie możliwe wybory, nawet na pierwszą kobietę papieża, to jeszcze koncertowo wywiódł w pole Petera, a w wolnej chwili zaprezentował nam swoje dorosłe dziecię – sarkastyczne, superinteligentne i lekko zblazowane. Zupełnie jak tata, tylko płeć się nie zgadza, a i ambicji zawodowych jakby nie widać.
Gdyby to był zwykły odcinek, a nie taki, w którym było wszystko i to w dużych ilościach, pewnie poświęciłabym pół tekstu na zachwyty nad tym, co zrobił Finn Polmar. Przyjaźń przyjaźnią, ale w sądzie należy robić swoje. Alicia była w lekkim szoku, słysząc jego argumentację, i jestem pewna, że podobny stan dotknął też na moment widownię. Oczywiście, "The Good Wife" przyzwyczaiło nas do cynicznych zagrań, ale takiego Finna jeszcze nie widzieliśmy. I chyba nie spodziewaliśmy się, iż jego relacja z Alicią może zmienić się przez to, że znajdują się niejako z definicji po dwóch różnych stronach barykady. Jednocześnie przez krótką, króciutką chwilę odniosłam wrażenie, że jej szalenie spodobało się to, jak sprawnie ją rozłożył na łopatki w sądzie. Jest tam chemia, zdecydowanie.
Krótko mówiąc, państwo Kingowie w 40 minut znów wszystko w swoim serialu poprzestawiali i znów działa to świetnie. Po lekkim spadku formy w końcówce 5. sezonu zaczęłam już się zastanawiać, czy aby na pewno da się tak długo utrzymywać taki wyśrubowany poziom. Okazuje się, że to nie problem. "Żona idealna" potrafi tak po prostu, bez większego wysiłku, rozpocząć kolejny już sezon bardzo mocnym akcentem.
Oczywiście, nie da się nie uwielbiać Julianny Margulies, Christine Baranski, Matta Czuchrego i pozostałych aktorów, również tych grających drugoplanowe role, ale trzeba powiedzieć jasno: największymi gwiazdami "The Good Wife" są scenarzyści. Ekipa, która teraz pisze serial, należy do najmocniejszych w telewizji. U progu 6. sezonu większość produkcji stacji ogólnodostępnych dogorywa albo pogrąża się w przeciętności. Tymczasem "The Good Wife" kwitnie. Niby doskonale znamy wszystkie postacie, wiemy, jak myślą i jaki ruch mogą wykonać w konkretnej sytuacji, ale i tak ciągle jesteśmy zaskakiwani. Ciągle też jest wrażenie, że zostało jeszcze bardzo dużo do opowiedzenia. Brak Willa Gardnera zupełnie nie jest odczuwalny, można wręcz powiedzieć, że bez niego serial nabrał dodatkowej świeżości.
Nie wiem, czy jakikolwiek powrót serialowy będzie w stanie tej jesieni przebić "The Good Wife". Ta mieszanka poważnego dramatu prawniczo-politycznego z lekką farsą, którą zobaczyliśmy w "The Line", była po prostu mistrzowska.