Hity lata 2014: "The Knick", "Doktor Who", "OITNB", "Utopia", "Outlander", "Manhattan"
Redakcja
21 września 2014, 20:44
"The Knick"
Andrzej Mandel: Teoretycznie to kolejny serial o lekarzach, ale w praktyce jest to serial niezwykły. I nie tylko dzięki świetnej grze Clive'a Owena, ale przede wszystkim dlatego, że pozwala nam zobaczyć, jak wiele zmieniło się przez ostatnie 114 lat.
Akcja serialu toczy się bowiem w roku 1900, gdy w szpitalach i biznesie królują biali Amerykanie, a dla czarnych, kolorowych i Żydów miejsce jest gdzie indziej. Tak, tak – w szpitalu zwanym pieszczotliwie The Knick miejsce jest, obok protestantów, co najwyżej dla katolików. Wciśnięty tam na siłę wykształcony w Europie czarnoskóry lekarz jest traktowany jako zło konieczne, a jego umiejętności wykorzystuje się tylko wtedy, gdy innej możliwości nie ma. W zamian w podziemiach szpitala otwiera własny szpitalik, w którym leczy wszystkich niechcianych w białej części – czyli kolorowych.
To właśnie to tło społeczne wciąga w "The Knick" najbardziej. Czego tam nie ma – skorumpowani policjanci, urzędnicy, irlandzcy gangsterzy, katolicka zakonnica zajmująca się dobroczynnie spędzaniem płodów, wyrywanie sobie pacjentów (łowcy skór to jednak zdecydowany postęp) i inne atrakcje niczym nieskrępowanego kapitalizmu czasu pierwszej globalizacji. Ale i tak tym, co mnie przyciąga najbardziej, jest świetna, hipnotyczna muzyka. I oczywiście Clive Owen.
Michał Kolanko: Nowy Jork na małym ekranie pokazywano w różny sposób. Ale chyba jeszcze nigdy nie był tak odrażającym i wciągającym miejscem jak w "The Knick". Projekt Stevena Soderbergha urzeka od samego początku – dbałością o szczegóły, techniczną wirtuozerią, pokazaniem realiów epoki. I to nie tylko tych medycznych. Clive Owen znakomicie odnajduje się jako John Thackery. I chociaż scenariusz mógłby być o wiele lepszy, to "The Knick" jest bezdyskusyjnie jedną z najmocniejszych produkcji tego lata.
Marta Wawrzyn: Moje 10 powodów, dla których warto oglądać "The Knick" już znacie. W skrócie: bo to serial medyczny, jakiego jeszcze nie widzieliście, i serial kostiumowy, jakiego jeszcze nie widzieliście. Bo sztuczki Stevena Soderbergha są przepyszne. Bo krew leje się strumieniami, bo Clive Owen jest cudownym gburem, bo elektroniczna muzyka zaskakująco dobrze pasuje do 1900 roku.
A przede wszystkim dlatego, że to wszystko jest ogromnym szokiem z punktu widzenia współczesnego człowieka. Będziecie patrzeć na kolejne nieudane operacje, na kolejnych martwych pacjentów i nieustannie dziwić się, że czasy rzeźników w białych kitlach dzieli od 2014 roku tylko jedno stulecie.
"Doktor Who"
Bartosz Wieremiej: Nie dotarliśmy jeszcze do połowy sezonu, a już wypada stwierdzić, że 8. seria zachwyca. Dwunasty Doktor (Peter Capaldi) dorobił się kilku nowych i kilku starych zasad, a także szkockiego akcentu. Potrafił zgubić się w Glasgow, a i bywał odrobinę roztargniony, roztrzepany, yyy, rąbnięty – nieważne, coś na "r". Zmienił się też jego stosunek do samego siebie, ale nie wspominajmy już o doktorowych brwiach, bo nasz Władca Czasu zwyczajnie przykuwał do ekranu, szczególnie gdy w pobliżu znajdowała się Clara (Jenna Coleman).
Clara: I'm his carer.
Doktor: Yeah, my carer. She cares so I don't have to. ("Into the Dalek" 8×02)
Co więcej, w tych pierwszych tygodniach odbyliśmy już kilka zadziwiających podróży. Od twórców otrzymaliśmy również plik porządnych scenariuszy (dosłownie i w przenośni), w których oczywiście roiło się od świetnych dialogów. Trafił się także jeden zwyczajnie fantastyczny epizod, czyli "Listen" (8×04). Oby dalsza część sezonu była równie dobra.
Marta Wawrzyn: Kochałam Matta Smitha miłością aż przesadną, bo to od niego zaczynałam przygodę z "Doktorem Who". Petera Capaldiego nie było mi łatwo zaakceptować, zwłaszcza że ciągle słyszę te jego fucki z "The Thick of It". Ale muszę przyznać, że podjęto bardzo dobrą decyzję. Serial znów nabrał wiatru w żagle, a Doktor, choć stał się zupełnie inny – gburowaty, cyniczny i zdecydowanie starszy od swoich przystojnych poprzedników – w zasadzie pozostał ten sam. I ta czołówka…!
"Orange Is the New Black"
Marta Wawrzyn: Trudno w to uwierzyć, ale 2. sezon więziennego serialu Netfliksa jest jeszcze lepszy niż pierwszy. "Orange Is the New Black" nie tylko nie straciło nic ze swojej świeżości, ale wręcz powróciło jeszcze silniejsze, mądrzejsze i bardziej pewne siebie. Serial ma tak barwną paletę rewelacyjnie napisanych kobiecych postaci i tak ostre, inteligentne, dowcipne dialogi, że nawet kiedy wiele się nie dzieje, jestem cała zachwycona.
A w tym sezonie właśnie zaczęło się dziać, i to sporo! Wreszcie pojawiła się prawdziwie zła więźniarka i zaczęły się poważne przepychanki, Piper na moment udała się na wolność, wątki poszczególnych bohaterek zgrabnie łączyły się ze sobą, by doprowadzić do szalonego finału z tą niesamowitą ostatnią sceną. W 2. sezonie serial Netfliksa wyraźnie skręcił na bardziej dramatyczne i mroczne tory – i był to strzał w dziesiątkę. A przy tym nie zabrakło tego, co jest znakiem firmowym "OITNB": totalnych absurdów systemu, z którymi człowiek zamknięty za kratkami musi nauczyć się koegzystować, bo wygrać nie ma szans.
Świetny serial, rewelacyjny sezon, wielkie emocje. Oglądajcie.
"Utopia"
Marta Wawrzyn: Wściekle kolorowa machina, pędząca przed siebie w szalonym tempie, zachwyciła mnie w zeszłym roku i w tym roku też nie zawiodła. Niby znikł efekt świeżości, niby nie wszystko było aż tak angażujące, jak w 1. sezonie, ale wciąż – "Utopia" to doskonały serial z wielowymiarowymi bohaterami, który zachwyca stroną wizualną i wciąga bez reszty.
A odcinek w klimatach retro z niesamowicie rudą Rose Leslie w jednej z głównych ról to po prostu cudeńko! Choć po "Utopii" nauczyliśmy się już spodziewać wszystkiego, chyba nikt nie spodziewał się tak nietypowego otwarcia sezonu.
"Manhattan"
Marta Wawrzyn: Wizualnie to tylko kolejny serial retro – owszem, piękny i mający wszystko na swoim miejscu, ale bynajmniej nie odkrywczy. Ale już tematyka jest niezwykła. Poznajemy mianowicie od środka miasteczko na pustyni w Nowym Meksyku, gdzie w tajnych laboratoriach powstawała amerykańska bomba atomowa. Nie mam pojęcia, ile w serialu WGN America jest prawdy historycznej, i nie jest to aż tak ważne. Liczy się to, że życie serialowych naukowców przyciąga do ekranu jak magnes i nie pozwala się oderwać ani na chwilę.
Bo oto mamy do czynienia z całą armią geniuszy, których wojsko trzyma na tym pustkowiu jak zakładników, oczekując od nich tylko jednego: że stworzą broń, która albo zakończy wszystkie wojny, albo doprowadzi do zniszczenia świata. Ich rodziny przyjechały razem z nimi – żony umierają z nudów i zastanawiają się, jaką tajemnicę skrywają mężowie, dzieci wściekają się, że muszą tu siedzieć. Nikt nie wygląda na szczęśliwego, ale wszyscy w tym trwają, bo potencjalna nagroda – Nobel, uznanie w świecie naukowców, koniec wojny – jest szalenie kusząca.
Poza świetnym klimatem i ciekawą historią "Manhattan" ma jeszcze jedną rzecz: bardzo dobrą obsadę, w której znajdują się Olivia Williams i znana z "House of Cards" Rachel Brosnahan.
"Outlander"
Marta Wawrzyn: Tak, oczywiście, wiem, że to tylko guilty pleasure. I pytam: co z tego? Mamy (wciąż jeszcze) lato, możemy więc oglądać lekko kiczowate romansidła ze szkockimi górami w tle. Zwłaszcza że to konkretne romansidło jest świetnie napisane, to praktycznie klasyczne czytadło przeniesione na ekran. A że do tego mamy perfekcyjne kostiumy, cudną czołówkę, język gaelicki i szalenie przystojnego pana w jednej z głównych ról, powodów, by oglądać "Outlander" jest aż nadto (znajdzie się nawet dziesięć).
Oczywiście, powinniście zaopatrzyć się w odrobinę dystansu, zanim podejdziecie do serialu Starz. Jeśli będziecie go traktować ze śmiertelną powagą, prawdopodobnie nie spodoba Wam się wcale. Ale jako czysta rozrywka sprawdza się świetnie.
"You're the Worst"
Marta Wawrzyn: Jedno z najprzyjemniejszych zaskoczeń sezonu letniego. Z nowych komedii FX bardziej liczyłam na "Married", a tu proszę. Serialik z dwójką niezbyt znanych aktorów w roli pary sarkastycznych cyników, którzy nie chcą się z nikim wiązać i którym przypadkiem wychodzi z tego całkiem sensowny związek, jest pyszny, świeży i miły dla oka. Gretchen (Aya Cash) i Jimmy (Chris Geere) są piękni, bezczelni i wygadani, a na dodatek iskrzy między nimi jak diabli.
Serial nie jest bez wad, ale i tak należą się brawa dla FX za to, że postawiło na tak dysfunkcyjną parę. Niby takich ludzi spotykamy od groma i jeszcze trochę w prawdziwym życiu – a przynajmniej ja spotykam – a na ekranie jakoś ich wcale wielu nie było. Oby Gretchen i Jimmy zostali z nami na kolejny sezon.
"The Honourable Woman"
Marta Wawrzyn: 8-odcinkowy miniserial "The Honourable Woman" ma wszystko to, czego nie ma "Tyrant": jest subtelne, nieźle napisane, posiada skomplikowanych psychologicznie bohaterów. Na początku miniserial BBC jest jak labirynt, w którym nie tak łatwo się połapać. Ale bardzo szybko każdy element układanki wskakuje na swoje miejsce i całość okazuje się logiczna i przemyślana.
Jest tu sporo thrillera, serialu politycznego, dramatu obyczajowego. Są wielkie emocje ludzkie i misterne gry państw, które mają interesy na Bliskim Wschodzie. Są piękne zdjęcia, szalone zwroty akcji, sporo niezłego aktorstwa. I jest przede wszystkim Maggie Gyllenhaal w najlepszej chyba swojej dotychczasowej roli – kobiety, która stoi na czele firmy prowadzącej interesy w Izraelu i Palestynie. Więcej o serialu piszę tutaj.
"Wilfred"
Nikodem Pankowiak: Te 10 odcinków, które minęły w mgnieniu oka, zafundowały nam naprawdę godne pożegnanie z tym serialem. Oczywiście, nie brakuje też pewnych zastrzeżeń, ale z perspektywy czasu można uznać całość za więcej niż satysfakcjonującą.
Twórcy stanęli przed karkołomnym zadaniem wyjaśnienia, skąd wziął się Wilfred i moim zdaniem udało im się sprostać wyzwaniu, a przesłanie płynące z finału jest pozytywne i budujące. Chociaż momentami fabuła pędziła do przodu bardzo szybko, może nieco zbyt szybko, nie zagubiono na szczęście poczucia humoru. Szkoda, że to już koniec, bo "Wilfred" był doskonałym uzupełnieniem dla komedii emitowanych w trakcie sezonu.
"Last Week Tonight with John Oliver"
Marta Wawrzyn: Program, który serialem nie jest, a który po prostu musiał w tym zestawieniu się znaleźć. John Oliver, którego serialomaniacy kojarzą choćby z "Community", odświeżył format programu satyrycznego, jaki znamy od lat. I nie, nie jest to tylko zasługa czarującego uśmiechu prowadzącego, umiejętnie wtrącanych fucków i tego, że w HBO można jeździć po wszystkim i wszystkich, bo stacja nie utrzymuje się z reklam. "Last Week Tonight with John Oliver" jest świetne pod każdym względem.
Bartosz Wieremiej: To niesamowite, jak dobry w swojej roli jest John Oliver. To niezwykłe, jak szybko "Last Week Tonight with John Oliver" zaczęło się wyróżniać na tle innych produkcji oraz jak wiele ciekawych i ważnych tematów udało się poruszyć w przeciągu zaledwie kilkunastu tygodni. Tak, wciąż mowa o programie, hmm, satyrycznym.
Praktycznie co tydzień Oliver i spółka posługują się dowcipem i płynącą ze świata solidną dawką absurdu przy budowaniu zaskakująco długich wypowiedzi. Owszem, czasem, aby dorobić się solidnego wybuchu śmiechu, tłucze się kogoś patelnią po łbie, niemniej przynajmniej dotychczas nie było to warunkiem koniecznym do uznania danego odcinka za udany. Zresztą, nawet jeśli, to i tak wyczekiwałbym na kolejne odcinki. Ostatnie tygodnie bez "Last Week Tonight" były po prostu nieznośne.
Nikodem Pankowiak: Nigdy nie byłem fanem tego typu programów, ale gdy tylko usłyszałem, że John Oliver będzie podsumowywał wydarzenia mijającego tygodnia, wiedziałem, że muszę to zobaczyć. I jest naprawdę świetnie, zaryzykuję nawet stwierdzenie, że "Last Week Tonight" to najśmieszniejsza komedia tego sezonu. A z pewnością najinteligentniejsza.
Oliver, mówiąc nawet o najbardziej poważnych tematach, potrafi widza rozbawić. Nie boi się przy tym mówić o kontrowersyjnych rzeczach, o których większość widzów nie miał pewnie zielonego pojęcia, jak np. problemy homoseksualistów w Ugandzie. No i jeszcze jedno: chyba tylko Julia Louis-Dreyfus używa słowa "fuck" z równym wdziękiem.