Pazurkiem po ekranie #42: Śpiąc, śniąc i usypiając
Marta Wawrzyn
17 września 2014, 21:03
"Doktor Who" znów udowodnił, że nic nie jest takie, jakim się wydaje, "The Knick" mnie zwyczajnie uśpił, "Boardwalk Empire" dołożyło swoją cegiełkę, a o "Houdinim" nie chcę już nawet zaczynać. Uwaga na spoilery.
"Doktor Who" znów udowodnił, że nic nie jest takie, jakim się wydaje, "The Knick" mnie zwyczajnie uśpił, "Boardwalk Empire" dołożyło swoją cegiełkę, a o "Houdinim" nie chcę już nawet zaczynać. Uwaga na spoilery.
W tym tygodniu wyspałam się za wszystkie czasy, oglądając seriale. Najpierw pomyślałam, że przebrnę w końcu przez "Houdiniego". To tylko 2,5 godziny, ale na razie jeszcze się nie udało. Miniserial stacji History na oko ma wszystko, ale brakuje w nim tego co najważniejsze – człowieka. Owszem, sama historia magika, który z wymykania się śmierci uczynił sposób na życie, jest fascynująca, owszem, wizualnie jest po prostu super, ale już słuchanie, jak Adrien Brody znudzonym głosem recytuje komunały, nie ma w sobie absolutnie nic ekscytującego.
Obejrzę drugą część, a jakże, może nawet napiszę o "Houdinim" coś więcej – bo mimo wszystko uważam, że warto na to zerknąć – ale najpierw chyba będę musiała zaopatrzyć się w parę kilo kawy.
Zwłaszcza że nie tylko "Houdini" usypia.
Oglądacie "The Knick"? Przeczytaliście 10 powodów, to pewnie oglądacie. To świetny serial, w którym jest wszystko: piękne kostiumy, doskonała scenografia, intrygująca muzyka, wąsaty Clive Owen, flaki latające w powietrzu, kamery na głowach aktorów i takie tam. Wszystko doskonałej jakości, widać, że mnóstwo ludzi odwaliło kawał dobrej roboty, nic tylko podziwiać.
Ale ponieważ za nami już pół sezonu, zaczyna pojawiać się nieśmiało pytanie: gdzie są panowie scenarzyści? Dlaczego tam się kompletnie nic nie dzieje? Kto wpadł na to, żeby z fascynacji młodej lekarki gburowatym geniuszem robić takie halo? I czemu, na Boga, on zaczyna patrzeć z podobnym zainteresowaniem na nią? Nie idźcie tą drogą, Ludwiku, Sabo, Jacku Amielu i Michaelu Beglerze. "The Knick" potrzebuje na gwałt scenariusza, bo inaczej to nie będzie hit roku, a kolejna stracona szansa. Byłoby szkoda, w końcu początki chirurgii to rewelacyjny temat. Ale bez mocnych wątków osobistych to nie jest serial. To tylko pół serialu. Owszem, doskonałe pół. Ale pół.
Coś jak z tym serialem o Nuckym z Atlantic City.
Wiecie, że uwielbiam "Zakazane imperium", nie? Uwielbiam. Ale jednocześnie co odcinek, to kolejna stracona szansa. Przeskoczyliśmy najlepsze lata Ala Capone. OK. Przeskoczyliśmy narodziny syndykatu, to historyczne spotkanie w Atlantic City, śmierć Rothsteina i masę innych wydarzeń. OK. Zapewne przeskoczyliśmy to wszystko po coś. Zapewne jest w tym wszystkim jakaś wizja. Jakiś pomysł na zamknięcie całości. To byłoby logiczne, nie?
Problem w tym, że na razie ten pomysł sprowadza się do skakania po kolejnych miastach i spędzania po 10 minut z kolejnymi postaciami, które porzuciliśmy. Jedne wątki są lepsze, inne słabsze – ale najgorsze jest to że nie ma wrażenia, iż mamy do czynienia z jakąś całością. Raczej z próbą poskładania do kupy wszystkiego, co zostało. Flashbacki, które w zeszłym tygodniu, były zgrabnie wplecione w odcinek w tym wydały mi się już tylko zbędnym zapychaczem. Obawiam się, że oczekując czegoś ekstra w finałowym sezonie, trochę się przeliczyłam. "Zakazane imperium" chce już tylko dowlec się do końca.
I tylko w "Doktorze Who" śpią i śnią, ale nie usypiają.
To było kapitalne! Szatańskie wręcz to było. Steven Moffat lubi te swoje twisty, wiadomo, czasem mu to wychodzi świetnie, czasem zdarza mu się polec na całej linii. Ale zawsze, kiedy widzę, że to znów taki odcinek, pojawia się we mnie dziecięca niemalże ciekawość, co będzie dalej i jak to wszystko zostanie zaplątane, a następnie rozplątane.
"Listen" na początku wyglądało przerażająco. Wydawało się, że będziemy musieli zmierzyć się z najgorszymi strachami i że okażą się one jak najbardziej realne. Odcinek zapowiadały klimatyczne trailery sugerujące wyraźnie, że będziemy mieli do czynienia z jakiegoś rodzaju horrorem. Tymczasem zostaliśmy zrobieni w bambuko – i my, i Doktor. I to nie w taki zwyczajny sposób, zostaliśmy zrobieni w bambuko koncertowo, jak naiwne małe dzieci, które muszą wziąć się w garść, by kiedyś zostać Władcami Czasu.
Kocham takie odcinki. Kocham 8. sezonu Doktora Who. Kocham to, co Moffat robi z Clarą, każąc jej nie tylko biegać i się uśmiechać, ale też wpływać na losy głównego bohatera. I kocham Petera Capaldiego za tę szorstkość, gburowatość i całkiem sporą dawkę cynizmu, którą wniósł do postaci Doktora. I to, że z tymi nowymi cechami wciąż jest tym samym naszym Doktorem, też kocham. Też tak macie?
A co Wy widzieliście w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.