"Manhattan" (1×01-02): Miasteczko na pustyni
Marta Wawrzyn
10 sierpnia 2014, 19:09
Już miałam ogłosić, że mam po dziurki w nosie seriali retro – a tu proszę. Pojawił się kolejny udany projekt tego typu. Jego bohaterami są twórcy amerykańskiej bomby atomowej z czasów II wojny światowej.
Już miałam ogłosić, że mam po dziurki w nosie seriali retro – a tu proszę. Pojawił się kolejny udany projekt tego typu. Jego bohaterami są twórcy amerykańskiej bomby atomowej z czasów II wojny światowej.
Serio, to jakaś plaga. Wszystkie stacje chcą mieć swój serial kostiumowy, z akcją osadzoną w którejś dekadzie XX wieku, z ostro uszminkowanymi kobietami, których włosy układają się w fale, i z obowiązkowym Donem Draperem. Wiecie, prowadzącym życie na krawędzi charyzmatycznym gościem, który w garniturze wygląda, jakby się w nim urodził. Większość tych produkcji zaczyna się i kończy na fajnym pomyśle, potem jest już tylko gorzej. Tak, tak, piję do "Halt and Catch Fire". I o "The Knick" też trochę się boję, bo jednak w pilocie scenariusz stanowił najsłabsze ogniwo.
"Manhattan", jak na złość – bo naprawdę marzy mi się już odpoczynek od tych wszystkich pięknych rzeczy i idealnie ubranych ludzi atakujących mnie w co drugim serialu – jest całkiem, całkiem. Przede wszystkim nie da się nie kupić tego konceptu. Wszyscy znamy nazwisko "Oppenheimer", wszyscy słyszeliśmy o Projekcie Manhattan, laboratoriach w Los Alamos w Nowym Meksyku i ataku atomowym na Hiroszimę i Nagasaki. Ale na tym nasza wiedza zazwyczaj się kończy, możemy tylko się domyślać, jak wyglądały kulisy tego przedsięwzięcia.
"Manhattan" zabiera nas za kulisy już w pierwszych minutach, pokazując coś, czego jeszcze nie było w telewizji. Miasteczko bez nazwy, do którego w 1943 roku zjeżdżają się najwybitniejsze umysły Ameryki, w nadziei że badania tu prowadzone zrobią z nich sławnych fizyków, noblistów najlepiej. Zjeżdżają się całymi rodzinami, jak kiedyś pionierzy zasiedlający Dziki Zachód. Zostawiają wygodne mieszkania w dużych miastach i ciepłe posady na najbardziej prestiżowych uniwersytetach, aby osiedlić się w ruderach pośrodku niczego. Żony i dzieci nic nie rozumieją, bo wszystko jest ściśle tajne, ale posłusznie jadą za nimi, znosząc wszelkie możliwe niewygody. Tworzy się miasteczko, które, jak mówi jeden z bohaterów, ma najwyższe średnie IQ na mieszkańca w całych Stanach i więcej Żydów niż Babilon.
Cóż ich wszystkich tak tutaj gna? Kim trzeba być, żeby zdecydować się na taką przygodę? Z jakimi dylematami borykają się oni na co dzień? Odpowiedzi na te pytania w dwóch pierwszych odcinkach zaledwie zarysowano, ale to wystarczyło, żebym chciała więcej. Ci ludzie i to, co siedzi w ich głowach, jest – czy też będzie, powinno być – największą siłą ambitnej produkcji WGN America. Jest zdecydowanie za wcześnie, aby oceniać, czy się udało, ale jedno muszę przyznać. Mają mnie. Chcę więcej.
Na pewno twórcom "Manhattanu" już teraz udało się jedno: stworzyć swój własny, niepowtarzalny klimat. Nikt tu nie próbuje naśladować "Mad Men", "Manhattan" to zupełnie inna produkcja, której twórcy wiedzą, co robią. Kostiumy są idealne, makijaże pań najcudniejsze na świecie, wiatr wieje jak szalony, piach wdziera się wszędzie, wszystko się natychmiast kurzy, a co się nie kurzy, to się wali, co jakiś czas słychać eksplozje – a w samym środku tego rozgardiaszu siedzą tysiące geniuszy i wytężają swoje umysły, by jak najszybciej zbudować bombę atomową i zakończyć wojnę. A najlepiej też zakończyć od razu wszystkie wojny. Albo zmieść świat z powierzchni ziemi.
O tej ostatniej możliwości na co dzień się nie myśli, bo trzeba gdzieś biec, trzeba się spieszyć, trzeba się denerwować, trzeba poprzerzucać się cytatami z Einsteina z koleżanką z pracy. "Manhattan" puszy się, kiedy tylko może, każąc swoim bohaterom popisywać się swoją elokwencją w co drugim zdaniu. Nawet nastolatki są tu mądrzejsze niż gdzie indziej – bo w jakim innym serialu kilkunastoletnia dziewczyna krzyczałaby na rodziców, że wszystko dookoła jest kafkowskie? OK, to córka wybitnego fizyka, ale mimo wszystko… Przydałyby się "Manhattanowi" trochę mniej wydumane dialogi. Bo ja i bez tego wiem, że oni wszyscy tam są tysiąc razy inteligentniejsi ode mnie.
Oni, no właśnie oni. W serialu pojawia się Robert Oppenheimer (Daniel London), który nadzoruje wszystko z oddali i jest jedyną postacią historyczną w całym tym towarzystwie. Aby Projekt Manhattan był jeszcze bardziej efektywny, podlegający mu naukowcy podzieleni zostali na dwa rywalizujące ze sobą zespoły, pracujące nad różnymi wersjami bomby atomowej. Z jednej strony mamy grupę Reeda Akleya (David Harbour), z drugiej – Franka Wintera (John Benjamin Hickey, czyli szef ChumHum z "The Good Wife"). Daniel Stern gra jego mentora, noszącego długaśną białą brodę Glena Babbita, który wnosi w to wszystko trochę rozsądku. Z kolei wspaniała Olivia Williams wciela się w najbardziej chyba wyrazistą postać w serialu – żonę Franka, Lizę, która z zawodu jest botanikiem, ma doktorat i porzuciła to wszystko, by wspierać męża i jego supertajną pracę. Jak wszystkie żony, nie ma pojęcia, co właściwie budowane jest w laboratoriach. Naukowcy mają zakaz rozmawiania o tym z kimkolwiek, a nawet gdyby go nie mieli, pewnie nie spieszyliby się dzielić z rodzinami szczegółami dotyczącymi swojej pracy.
Oprócz starszej gwardii mamy w serialu młodego fizyka, Charliego Isaacsa (Ashley Zukerman), i jego śliczną małżonkę Abby (Rachel Brosnahan, czyli Rachel z "House of Cards"), którzy na początku pilota przybywają do Los Alamos. On, pełen ideałów, nie może na początku uwierzyć w to, że tu naprawdę powstaje bomba atomowa, ona wścieka się, że ich nowy dom okazał się tak daleki od wyobrażeń.
Widać, że bohaterowie zostali przemyślani co do ostatniego szczegółu i że każdy z nich ma jasno określoną rolę do spełnienia. Naukowcy zmagają się z marami, wynikającymi z jednej strony z konieczności zachowania tajemnicy, a z drugiej – z pełnej świadomości, do czego te badania prowadzą. Wiedzą, że jeśli im się uda, wezmą udział w ludobójstwie, a jednak pracują dalej na pełnych obrotach nie tylko dlatego, że mają kontrakty, z których trudno byłoby się wywinąć. Pracują, bo chcą sobie udowodnić, że potrafią. Ale dla rządu Stanów Zjednoczonych "czynnik ludzki" ma niewielkie znaczenie. Ci wszyscy superinteligentni ludzie, zapędzeni do baraków na pustyni, są tylko trybikami w machinie, które z łatwością można zastąpić. Ich osobiste dramaty nikogo nie obchodzą. Nie ma żadnej prywatności, bo armia boi się szpiegów. Prawo tu nie działa, konstytucja tu nie obowiązuje.
I nie ma komu powiedzieć, jakim koszmarem stał się twój umysł. Charlie wciska żonie kit o radarach, zdesperowany Frank opowiada wszystko służącej, która "no habla inglés" (to będzie bardzo tania sztuczka, jeśli ta pani okaże się jednak rozumieć świetnie język Szekspira), inni zaczynają dzień od szklaneczki czegoś mocniejszego. I wszyscy wracają do swoich obowiązków – przerażających i fascynujących jednocześnie.
"Manhattan", którego twórcą i jak na razie jedynym scenarzystą jest Sam Shaw ("Masters of Sex"), a reżyserem Thomas Schlamme ("The West Wing"), nie jest serialem bez wad. Przede wszystkim brak mu subtelności – Shaw momentami ma przyciężkawe pióro, klimat wylewa się z ekranu, muzyka niemalże nas atakuje. Oczywiście, wszystko jest piękne, przemyślane, dopracowane, ale przydałoby się więcej charakteru, surowej autentyczności. Na dodatek serial traktuje siebie śmiertelnie poważnie, co może irytować, zwłaszcza na początku, zanim damy się uwieść i machniemy na to ręką.
Tym, co w magiczny sposób przyciąga do tej produkcji, jest oryginalny koncept, polegający na tym, że oto ktoś postanowił pokazać nam "od środka", jak wyglądało tworzenie bomby atomowej i co przeżywała ta armia geniuszy – wielu z nich prędzej czy później rzeczywiście dostało Nobla – tworzących w pilnie strzeżonym miasteczku na pustyni najbardziej zabójczą broń w historii ludzkości. Mnie to na razie w zupełności wystarczy. I Wam też polecam.