No dobrze, to co jest nie tak z "Pozostawionymi"?
Marta Wawrzyn
7 sierpnia 2014, 19:12
Z jednej strony wąskie grono zachwyconych krytyków, wmawiających nam, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym, z drugiej – niezadowolona publiczność, wieszająca na serialu psy czasem już tylko dla zasady. HBO od dawna nie miało tak kontrowersyjnej premiery. Spoilery w tekście.
Z jednej strony wąskie grono zachwyconych krytyków, wmawiających nam, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym, z drugiej – niezadowolona publiczność, wieszająca na serialu psy czasem już tylko dla zasady. HBO od dawna nie miało tak kontrowersyjnej premiery. Spoilery w tekście.
Przyznaję, dziwią mnie niezmiernie skrajne opinie na temat "Pozostawionych". Z jednej strony głośna jest garstka krytyków – i to z prestiżowych mediów, jak "Time" – którzy nowym serialem HBO zachwycają się do przesady. Z drugiej mamy wyraźnie niezadowoloną publikę, która wyżywa się na tej produkcji, jak gdyby była ona najgorszą rzeczą, jaką widzieli w TV. Nie rozumiem ani jednych, ani drugich.
Dla mnie "Pozostawieni" to na razie solidny średniak, z ambicjami, by stać się czymś więcej. Ambicjami, które prawdopodobnie nigdy nie zostaną spełnione, bo po pierwsze, materiał książkowy jest taki sobie, a po drugie, z taką oglądalnością o drugim sezonie raczej nie ma co marzyć. Mimo to serial oglądam, i to z chęcią, choć bez większych emocji. Podziwiam realizacyjną sprawność, podziwiam te małe psychodeliczne wstawki, jak gołębie straszące pastora, facet strzelający do psów czy toster pożerający jedzenie. Podziwiam Justina Theroux, który robi co może, aby tchnąć życie w jednego z najbardziej banalnych głównych bohaterów, jakich kiedykolwiek widziałam w serialach stacji kablowych.
Ale wiele więcej do podziwiania tam po prostu nie ma. I ten problem ma swoje korzenie w książce Toma Perrotty, który miał świetny pomysł – zamiast skupiać się na rozwiązaniu zagadki zniknięcia, które i tak nigdy nie byłoby satysfakcjonujące, postanowił pokazać, jak żyją ci, którzy muszą sobie radzić ze zniknięciem bliskich – ale wykonał go w sposób przerażająco rzemieślniczy. To znaczy wziął byle jakie miasteczko, umieścił w nim byle jakich bohaterów i kazał im taplać się w bylejakości. Domyślam się, że o to chodziło: pokazać, co się stało ze zwyczajnymi "Johnami Smithami" po tym zbiorowym koszmarze, który dotknął cały świat.
Problem w tym, że zwyczajność w tym przypadku oznacza nijakość. Postacie z "Pozostawionych" snują się bez sensu i za nic nie da się zainteresować tym, co przeżywają. Zwłaszcza że to, co przeżywają – dekadenckie imprezy, kłótnie o pryncypia, przyłączanie się do sekt – widzieliśmy już tysiące razy. Nic nowego tu nie wymyślono. Pozostawieni sprawiają wrażenie kartonowych figur, a nie prawdziwych ludzi, którzy rzeczywiście przeżyli coś, co rozdziera ich od środka. Brakuje porządnie napisanych portretów psychologicznych, zarówno książka jak i serial stawia raczej na "dzianie się" niż na zagłębianie się w meandry ludzkiej psychiki.
Tyle że w tym "dzianiu się" trudno dopatrywać się zalety, nie dzieje się bowiem nic nadzwyczajnego, nic, co by wychodziło poza wszechobecną sztampę. Liv Tyler przyłączyła się do sekty i od teraz będzie milczeć? Wielkie mi rzeczy, ja bym chciała wiedzieć, co nią kierowało poza ogólnym poczuciem beznadziei. W końcu jej Meg była zupełnie zwyczajną dziewczyną, która nawet nie przeżyła osobistego dramatu. Powieść Perrotty nie odpowiedziała mi na to pytanie, po serialu też się tego nie spodziewam. Ukamieniowano starszą panią z Winnych Pozostałych? Straszna śmierć, owszem, ale siły rażenia nie ma żadnej, bo ta kobieta mignęła nam wcześniej na ekranie zaledwie kilka razy i nawet do nas się nie odezwała.
Nora, która straciła całą rodzinę, wzięła udział w szalonej imprezie, a potem poszła do Świętego Wayne'a? OK, niech i tak będzie. Nie było w tej kobiecie nic ciekawego wcześniej (poza tym że straciła całą rodzinę), nie będzie i teraz. Nad Kevinem, zwłaszcza tym oryginalnym, książkowym, nie ma co już się znęcać. Gość jest prostu chodzącym banałem. W serialu przynajmniej potrafi porządnie się wściec albo rzucić Jezusem o glebę, ale gdzie mu tam do porządnych antybohaterów, jak ci z "Breaking Bad" albo "Fargo".
Tam, gdzie brakuje fascynujących postaci, czasem pomaga miejsce akcji. Jeśli uda się stworzyć niepowtarzalny klimat, serial ogląda się zupełnie inaczej, niż taki, który klimatu nie posiada żadnego. "Les Revenants", "Twin Peaks", "Top of the Lake", "The Killing", "Detektyw" – produkcji, które czarują nas mroczną, tajemniczą atmosferą, nie brakuje. W Mapleton atmosfery nie ma żadnej, to miasteczko nudne, nijakie. Niby czuć, jak przytłaczający wpływ ma na jego mieszkańców ta zbiorowa żałoba, ale nie widać tu ani społeczności, ani jakiegoś indywidualnego rysu, który przecież każde miejsce posiada. I który należałoby uwypuklić. Tu, prawdopodobnie świadomie, bo przecież "Pozostawieni" to metafora całej ludzkości, postawiono na brak klimatu. Psychodeliczne wstawki wrzucane od czasu do czasu (których zresztą w książce w ogóle nie było) nie wystarczą do zbudowania atmosfery.
Mimo najszczerszych chęci, nie jestem w stanie przywiązać się ani do tego miejsca, ani do tych ludzi. Nie interesują mnie zagadki Winnych Pozostałych, bosonogich ani innych tego typu grup, bo wiem, że jeśli Damon Lindelof pójdzie tu śladami książki, wiele się nie dowiem. Ot, będę musiała przyjąć do wiadomości, że pewni ludzie zniechęceni brakiem jakichkolwiek odpowiedzi poczuli chęć przynależności do jakiejś gromady – czy to takiej, która uważa, że całe to nasze życie jest bez sensu, czy takiej, która wyznaje zupełnie inny światopogląd. Głębszych motywacji nigdy nie poznam.
A szkoda, bo wyobrażam sobie, że można by powiedzieć cuda o ludziach, wariujących z powodu braku odpowiedzi na pytanie, co się stało z 140 milionami współmieszkańców naszej planety, którzy nagle tak po prostu rozpłynęli się w powietrzu. Można by powiedzieć cuda o małej społeczności, z której zniknęło w ten sposób kilkadziesiąt osób. "Pozostawieni" tego nie czynią. To powierzchowna, pusta w środku powieść i niestety tylko średni serial, który próbuje jak może udawać coś więcej niż to, czym jest. Ale i to wychodzi mu tak sobie.
Jak na wakacje, kiedy kompletnie nie ma czego oglądać – może być. Ale nie wmawiajmy sobie, że "Pozostawieni" są czymś więcej, nowym "Six Feet Under", dziełem, które głupia publika doceni dopiero za dziesięć lat. Nic podobnego się nie stanie. Ta historia nie ma żadnej siły rażenia – dokładnie tak jak śmierć starszej pani, której imienia nie chciało mi się zapamiętywać. Książkę pochłonęłam w dwa dni, zachwycona tym, że tak przyjemnie "płynie". Ale nie płakałam, nie czułam się przytłoczona tym zbiorowym bólem, nie czułam żadnych emocji, ci ludzie byli mi doskonale obojętni. Czytać dalej kazała mi tylko ciekawość, kto z kim i w jakim miejscu skończy. To wszystko. Po miesiącu niektóre postacie ledwie już kojarzę. Nic z tego nie zostało ze mną na dłużej.
Liczyłam na to, że Damon Lindelof wyciągnie z tej historii więcej – pierwsze odcinki pokazywały, że ma sporo pomysłów, które zmieniają wydźwięk "Pozostawionych". Po sześciu odcinkach uważam, że obok zmian na lepsze zostały też wprowadzone zmiany na gorsze (ot, choćby to, co zrobiono w odcinku "Guest" z Norą), w związku z czym widzowie wyszli na zero. Liczyć na poprawę nie ma już co – przed nami tylko cztery odcinki. Niby czemu miałyby one być genialne, skoro sześć poprzednich wypadło przeciętnie?