"Supernatural": Remont Impali i zdeprymowana kostucha
Bartosz Wieremiej
30 września 2011, 09:20
O niektórych produkcjach nie da się normalnie pisać. Nie chodzi o to, że są wybitne albo wizualnie piękne. W jakiś dziwny sposób stworzono je, aby widz popijał kawę i nie myśląc o niczym innym, po prostu oglądał.
O niektórych produkcjach nie da się normalnie pisać. Nie chodzi o to, że są wybitne albo wizualnie piękne. W jakiś dziwny sposób stworzono je, aby widz popijał kawę i nie myśląc o niczym innym, po prostu oglądał.
Są seriale, których zwyczajnie nie chcę i nie potrafię zrecenzować. Nawet oglądam je inaczej – nie skupiam się nad tym, czy dany odcinek jest dobry, przeciętny czy nadzwyczaj słaby. Nie interesują mnie wady lub zalety scenariusza albo jego powtarzalność. Raczej pozwalam się swobodnie prowadzić w miejsca, które ktoś chce mi pokazać i próbuje przeżywać cień doświadczenia przyszykowanego przez twórców dla serialowych bohaterów. Czasem przecież trzeba choć na chwilę dać się porwać iluzji.
Tego typu doświadczeniem jest dla mnie "Supernatural". Początkowo traktowałem te produkcję jako ciekawostkę: serial dla nastolatek i stadka nerdów. Moja praktyka oglądania ograniczała się do spoglądania jednym okiem w trakcie gościnnych pobytów przed telewizorem oraz przypadkowych zetknięć z youtube'owymi klipami. Trudno było mi jednak otwarcie ignorować serial z radośnie rozbudowaną wersją bestiariusza pełną: różnorodnych potworków z bujnie rozwiniętym uzębieniem, duchów chętnie ekspediujących ludzi w zaświaty oraz niejednolitej zgrai demonów, aniołków, która nie tylko z radością wyśle przeciętnego człowieka do piekła, nieba – niepotrzebne skreślić, ale i równie chętnie oprowadzi po nowym miejscu oraz dopilnuje komfortowego pobytu – niezależnie od tego, czy słówko "komfort" miałoby w tym wypadku oznaczać kompletną nudę, czy staromodne tortury.
Nie potrafię powiedzieć, kiedy to moje oglądanie się zmieniło. Niby przyglądałem się kolejnej średnio udanej wizji nadchodzącego końca świata, nafaszerowanej generalnie nieznośnym lucyferycznym tłem, z 4 jeźdźcami apokalipsy preferującymi konie mechaniczne i odrobiną rodzinnych melodramatów – ciągłego dawania drugich i trzecich szans. A jednak mimo wszystko dałem się pochłonąć atmosferze: słodko-gorzkiej, od pewnego momentu przejawiającej się w absolutnym braku złudzeń i bezsilności; napędzanej licznymi katastrofami, zgonami zmieszanymi z odrobiną humoru, dystansu do otoczenia, sarkazmu. Często zresztą wydarzeniami przenikającymi przez siebie bez żadnej pauzy, serialowego dawkowania dramatów, czy chociaż odrobiny wytchnienia.
Ta iluzja doświadczania pewnej szczególnej atmosfery wciąż trwa 7. sezonie. Oscyluje pomiędzy chęcią walki, a ciągłą rezygnacją; zaufaniem, a jego nadwyrężaniem. W "Meet the New Boss" mnóstwo jest prób wycofania się z obranych dróg; zamknięcia się w domu zawalonym książkami albo obmalowanej symbolami w przyczepie, z kiepskim alkoholem i złomowiskiem zamiast ogródka. Podtrzymywana jest przez witraże na których gość w przyluźnych szatach z owieczką pod pachą zmienia się znajomego faceta w prochowcu celującego stylem raczej w detektywa Colombo, niż w kolejnego zbawiciela. Wzmacnia ją również rezygnacja z jakiejkolwiek aktywności na rzecz naprawy ukochanego samochodu.
Uroku temu wszystkiemu dodaje praktykowanie przez nowego boga, dosłowne traktowanie stworzonego przez siebie dekalogu oraz biblijne zajmowanie się kłopotami związanymi z wszelkiej maści trenerami i mówcami – przez "biblijne" mam na myśli: w stylu starotestamentowego rozwiązywania problemu fałszywych proroków. Działalność Castiela (Misha Collins) łapiącego sarkazm i ironię na poziomie znacznie niższym od Sheldonowskiego, jest z pewnością nietypowa i spektakularna. Końcu to nie jego boski poprzednik ostatecznie rozwiązał kwestię Ku Klux Klanu.
Są wreszcie bohaterowie potrafiący w zaledwie kilka minut skraść cały odcinek i jednym zdaniem zmienić cała perspektywę patrzenia na dana sytuacje. Śmierć (Julian Richings) nigdzie nie aspiruje, bo nie musi. Generalnie zdeprymowany jest ciągłymi problemami z ziemią i bardzo szybko sprowadza na ziemie istoty aspirujące do jego poziomu. Jego zdaniem Castiel to tylko napompowany nadmiarem mocy, rozkapryszony dzieciak, któremu bliżej jest do Lucyfera niż jakiegokolwiek bóstwa.
Do tego typu postaci należy również Crowley (Mark Sheppard), demon starający się za wszelką cenę zadbać o własne przetrwanie, a jednocześnie wciąż szukający coraz większej mocy. Król piekieł posiada również bardzo charakterystyczne poczucie humoru. Któż proponuje kielicha, kiedy grozi mu dość bolesny zgon? Jest jeszcze powracający po dłuższej przerwie Lucifer (Mark Pellegrino) – halucynacja wieczoru radośnie i tradycyjnie wariującego Sama (Jared Padalecki). Upadły aniołek z odrobiną wręcz dobrotliwego skupienia i charakterystycznie stara się wytłumaczyć ze swoich "działań" i jest w tym absolutnie urzekający.
I w sumie to nic, że niejako po drodze zniknął dotychczas znany świat "Supernatural"; nie ma nieba – a nawet jeśli, to nie pozostało w nim zbyt wiele skrzydlatych osobników, piekło nieco przetrzebiono, a ludzkość jest tradycyjnie bezbronna. Liczą się tylko chwile, pojedyncze dialogi, małe rzeczy.