"Rush" i "Satisfaction" – porażka i… niespodzianka
Andrzej Mandel
22 lipca 2014, 12:23
USA Network wypuściło dwa nowe seriale, jeden po drugim. O ile "Rush" nie nadaje się do niczego, o tyle "Satisfaction" zapowiada się nawet interesująco. Spoilery.
USA Network wypuściło dwa nowe seriale, jeden po drugim. O ile "Rush" nie nadaje się do niczego, o tyle "Satisfaction" zapowiada się nawet interesująco. Spoilery.
Pisanie o serialach ma pewną złą stronę – czasem trzeba oglądać produkcje tak słabe, że najchętniej zrecenzowałoby się je jędrnym cytatem z Sienkiewicza dziadka albo nawet Sienkiewicza wnuka. Dobrą stroną jest to, że czasem oczekujemy, iż serial będzie słaby, pierwsze 5 minut zapowiada coś dramatycznie przewidywalnego, po czym… niespodzianka, bo okazuje się, że danie jest całkiem strawne. I być może nie skończy się tylko na dobrym pilocie.
W obu przypadkach dostajemy jednak to co, już było. W "Rush" główny bohater to lekarz z bardzo złymi nawykami – od zamiłowania do chętnych kobiet po wciąganie koki i krycie przemocy domowej. W "Satisfaction" mamy typowego przedstawiciela klasy średniej (z aspiracjami do górnej średniej), który pracując w firmie finansowej zastanawia się nad sensem życia, odkrywa, że zdradza go żona, w dodatku z żigolakiem, i tak dalej. O dziwo, to to drugie jest ciekawe, a pierwsze tylko schematyczne.
"Rush" nie wybiega bowiem w ogóle poza schemat. Iluż to już takich bohaterów widzieliśmy? Łajdak z elementami dobrego serca, w dodatku gdzieś tam tęskniący za miłością swojego życia i nie zauważający uczucia tuż obok? Może się mylę, ale wygląda na to, że to będzie szło utartym schematem – problemy osobiste, problemy z prochami, problemy z gangsterami itp., itd. plus parę (nie)śmiesznych bon motów i sytuacji 'a la złamany penis.
To mogło śmieszyć i być odkrywcze w latach 90. albo jeszcze na początku pierwszej dekady obecnego tysiąclecia, ale teraz jest już skrajnie wtórne. I warto byłoby zrobić coś, co poza schemat wyjdzie. Przełamać to czymś ciekawszym niż hipsterskie zamiłowanie głównego bohatera do słuchania płyt CD w czasach odtwarzaczy plików muzycznych. Notabene, prawdziwi hipsterzy wolą kasetę magnetofonową.
Z kolei "Satisfaction" też tkwi w schemacie, ale gdzieś są drobne próby wyjścia poza dobrze znane terytorium. Bunt głównego bohatera przeciwko życiu bez znaczenia jest trudny – nie chcą go zwolnić z pracy, choć otwarcie mówi, że jej nienawidzi i nawet demoluje telewizor. Ba, nawet go awansują. Żona też poszukuje sensu życia, znajdując go w postaci orgazmów z przystojnym żigolakiem, a główny bohater nie jest nawet w stanie pobić owego żigolo. W zamian… podkrada mu klientki.
Znajdzie się też w "Satisfaction" wiarygodność psychologiczna – pierwszą reakcją głównego bohatera na widok żony odbywającej stosunek z innym mężczyzną są mdłości. Nie, nie zwymiotował, ale to, jak zagrał to Matt Passmore, sprawiło, że żołądek podjechał mi do gardła. To nie jest twardziel, to ktoś, kto próbuje rozpaczliwie nadać sens swojemu życiu, uratować też co się da i próby te niekoniecznie są udane.
Z kolei w "Rush" niby cały czas coś się dzieje, a tak naprawdę jakby nic się nie działo. Nie widać, by grany przez Toma Ellisa Rush czymkolwiek się przejmował. Nawet głód narkotyczny nie wygląda zbyt wiarygodnie.
I tak, za jednym zamachem dostałem pilot, z którego może coś być, z kompletną porażką w pakiecie. "Rush" nawet nie ruszajcie, ale "Satisfaction" ma szansę dostarczyć nam, no właśnie, odrobiny satysfakcji.