"The Strain" (1×01): Wirus atakuje
Nikodem Pankowiak
17 lipca 2014, 12:35
Obok "The Strain" trudno przejść obojętnie. Serial wywoływał sporo emocji już przed premierą, wydawało się, że ma wszystko, by stać się produkcją, która zagości w ramówce na dłużej. A jak wyszło?
Obok "The Strain" trudno przejść obojętnie. Serial wywoływał sporo emocji już przed premierą, wydawało się, że ma wszystko, by stać się produkcją, która zagości w ramówce na dłużej. A jak wyszło?
"The Strain" od początku zapowiadało się na hit. Nazwisko Guillermo del Toro robi swoje, dodajmy do tego jeszcze intrygujący pomysł na fabułę i duże zainteresowanie wywołane kontrowersyjnymi plakatami. Wszystko wskazywało na to, że mamy do czynienia z murowanym hitem. Zwłaszcza że odpowiedzialna jest za niego stacja FX, która co jak co, ale dramaty robić potrafi. Ale czy faktycznie mamy do czynienia z największym serialowym przebojem lata?
Wyrok: "The Strain" to póki co serial "tylko" dobry, ale z potencjałem na więcej. Osoby, które wciąż cierpią żałobę po "Fringe" (zaliczam się do nich) będą bardzo zadowolone, resztę twórcy będą musieli jeszcze do swojej produkcji przekonać. Pilot "The Strain" budzi pewne skojarzenia z zakończonym serialem FOX-a, jednak absolutnie nie uznałbym tego za wadę, wręcz przeciwnie.
Zaczyna się naprawdę mocno – samolotem lądującym na lotnisku Kennedy'ego. Wszystkie światła są wyłączone, drzwi zablokowane, a z załogą nie ma żadnego kontaktu. Do akcji zostaje wysłany epidemiolog Ephraim Goodweather (w tej roli Corey Stoll, czyli Peter Russo z "House of Cards", tym razem w wersji z włosami), który wraz ze swoją koleżanką z zespołu znajduje na pokładzie 206 ciał i tylko czworo ocalałych. To jednak dopiero początek tajemniczych zdarzeń. Mamy wirusa, który w kolejnych odcinkach będzie dalej atakował, organizację, której bardzo zależy na tym, żeby się rozprzestrzeniał, oraz coś, co przypomina wampiry. Ale nie takie, jakie znamy z "True Blood" czy "Pamiętników wampirów", póki co bardziej przypominają one zombie. Tak czy siak, jaram się.
Cała historia ma w sobie ogromny potencjał i kupuję ją bez większych zastrzeżeń. Pewne uwagi mam jedynie do wykonania. Zacznijmy od tego, że bohaterowie za dużo gadają i zachowują się jak kompletni idioci. Niektóre dialogi są zupełnie niepotrzebne, bo tylko uszy od nich więdną. Główny bohater, Ephraim (ciekawe imię, prawda?), jest oczywiście pogrążonym w pracy geniuszem, któremu twórcy musieli dodać do pakietu problemy rodzinne, aby mieć czym zapełniać odcinki. No i jeszcze ta jego "rzecz" – ulubionym napojem tego faceta jest mleko, co pewnie ma sprawić, że w naszych oczach będzie wydawał się jeszcze większym ekscentrykiem. Trochę marne rozwiązanie.
W ogóle na razie każda z postaci wydaje się zbyt papierowa, zbyt stereotypowa, za mało w nich prawdziwych ludzi. Taki Gus, latynoski bandzior na usługach większych bandziorów, swoją pozą wzbudza jedynie śmiech. Na plus zaliczyłbym jedynie Abrahama Setrakina (David Bradley, czyli Walder Frey z "Gry o tron"), który zdaje się wie bardzo dużo o wirusie i jego pochodzeniu. Rodzina Epha to jedynie zbędnym balast, niepotrzebny zapychacz, a Nora póki co wydaje się być w tym serialu tylko po to, by główny bohater miał z kim uprawiać seks w przyszłości.
Mimo tych kilku wad "The Strain" oceniam jak najbardziej pozytywnie. Oprócz scen i dialogów budzących uśmiech politowania znalazło się też kilka perełek, jak ta, gdy lekarz przeprowadzający sekcję zostaje pożarty przez obudzone trupy/wampiry. Ta muzyka zupełnie niepasująca do sytuacji, cudo!
Jestem pewien, że w kolejnych odcinkach, gdy wirus da się wszystkim jeszcze bardziej we znaki, serial nabierze rozpędu, a reżyserowany przez Guillermo del Toro pilot to jedynie obiecujący początek. Wystarczył on, by przekonać mnie do regularnego oglądania, ale teraz chcę więcej i mocniej. Mam nadzieję, że jak najwięcej widzów zostanie poddanych działaniu tego wirusa i również siądzie do tego serialu, bo naprawdę warto. Wreszcie znaleźliśmy na Serialowej dobrą letnią premierę.