"Californication" (7×12): Zachód słońca
Marta Wawrzyn
30 czerwca 2014, 19:44
Po siedmiu sezonach, w tym przynajmniej trzech zupełnie niepotrzebnych, historia niepoukładanego pisarza, na widok którego wszystkim paniom majtki spadają same, wreszcie dobiegła końca. Tylko czy jest to koniec taki, jakiego chcieliśmy? Uwaga na wszelkie możliwe spoilery.
Po siedmiu sezonach, w tym przynajmniej trzech zupełnie niepotrzebnych, historia niepoukładanego pisarza, na widok którego wszystkim paniom majtki spadają same, wreszcie dobiegła końca. Tylko czy jest to koniec taki, jakiego chcieliśmy? Uwaga na wszelkie możliwe spoilery.
Hektolitry wypitego alkoholu, setki gołych lasek, morze rzygów, narkotyków, wymyślnych przekleństw i zwykłego ludzkiego popaprania – a w tym wszystkim wielka miłość, taka na całe życie. "Californication" miało genialny pomysł na siebie. I z wykonaniem pewnie też nie byłoby tak źle, gdyby serialu nie przedłużano w nieskończoność. A tak z kolejnymi sezonami pogłębiało się wrażenie, że oglądamy coraz bardziej kiepski dzień świstaka, i nawet myśl o tym, że gdzieś tam na końcu nasze sentymentalne dusze czeka nagroda w postaci happy endu, na który wszyscy zasłużyli, nie stanowiła pocieszenia.
Wszystkie trzy ostatnie sezony były słabe, ale sezon finałowy to już kompletny upadek. Tom Kapinos, twórca serialu, który 7. serię napisał już w zasadzie w pojedynkę, wyczarował Hankowi drugą rodzinę, drugą potencjalną wielką miłość i okropnego, dorosłego syna, w niczym nie przypominającego ani Hanka, ani Julii, kobiety, której sprawił on tę niespodziankę. Oglądanie tego było męczarnią, zwłaszcza że nasz ulubiony pisarz i jego wielka miłość wciąż oddalali się od siebie, Julia była taka fajna, że nieświadomie zaczęliśmy ją widzieć u boku Hanka, a Charlie i Marcy dostali wątek, który miałam ochotę przewijać. I który na dodatek musiał się skończyć tak, jak się skończył, ponieważ inaczej poprzednie sezony można by wyrzucić w błoto.
"Jako pisarz uwielbiam szczęśliwe zakończenia, ale w prawdziwym życiu jest tylko 'teraz' i jesteśmy tylko my dwoje" – napisał Hank w liście do Karen, odczytanym przed wszystkim pasażerami samolotu do Nowego Jorku. To zdanie ustawiło cały finał. Swoje happy endy dostali wszyscy, włącznie z okropnym Levonem. Czy było to potrzebne? Ani tak, ani nie. Scen z Julią i Levonem równie dobrze mogło nie być, a Charlie i Marcy mogli żyć długo i szczęśliwie już od poprzedniego odcinka.
Bo koniec końców chcieliśmy jednego: w miarę sensownie uzasadnionego szczęśliwego zakończenia dla Hanka i Karen. W całym tym popapraniu, w strugach alkoholu, morzu cipek i hedonistycznym koszmarze, który Hank sobie fundował przez ostatnie lata, przez cały czas znajdowała się końska dawka romantyzmu. To się nigdy nie zmieniło, nawet w najgorszych momentach wiedzieliśmy, że tu liczy się tylko jedna rzecz: wielka miłość Hanka i Karen. Miłość, która musi być na całe życie, bo inaczej przecież nic nie ma sensu.
Happy end dostaliśmy, porsche Hanka zostało w Los Angeles, a on i jego ukochana odlecieli razem do Nowego Jorku, trzymając się za ręce. Czy można to było zrobić lepiej? Oczywiście. Ale nie jestem zawiedziona, bo tego właśnie chciałam. Żeby ci dwoje w końcu się odnaleźli, nie wiem, czy na zawsze, czy tylko na chwilę, ale żeby wreszcie się odnaleźli. Alternatywą dla podróży w kierunku zachodu słońca wydawała mi się jedynie śmierć Hanka. To też mogłoby być mocne zakończenie – mocne i w jakiś sposób romantyczne.
Tom Kapinos nie złamał mi jednak serca i w zasadzie jest mi z tym dobrze. To był zresztą całkiem przyzwoity odcinek, w którym nie zabrakło emocji, czarnego humoru i nieźle napisanych tekstów. Elton John śpiewał "Rocket Man", a my oglądaliśmy sympatyczne obrazki z życia bohaterów, i jakimś cudem było to lepsze od wszystkich trzech ostatnich sezonów razem wziętych. A dla tych, którzy koniecznie potrzebują, aby w beczce miodu znajdowała się łyżka dziegciu, był Stu – żałosny facet z wielką erekcją, Oscarem i sekslalką, którą traktuje jak człowieka. Jemu szczęścia poskąpiono.
Zachód słońca, samolot do Nowego Jorku, pozostawione samotnie auto – to wszystko pogłębiło wrażenie, że tym razem to już ostateczny happy end dla Hanka i Karen. Skończyła się kalifornizacja, a oni są starsi, mądrzejsi i może tym razem tego nie schrzanią. Choć równie dobrze mogą to uczynić, bo przecież temu zakończeniu daleko do zamkniętego. Każdy z nas może wierzyć w to, w co tylko chce. Że będą żyli długo i szczęśliwie. Że Hank w końcu nie wytrzyma i powróci do bycia Hankiem. Że już nie wytrzymał i przeleciał jakąś panią w samolocie, zanim ten zdążył wylądować.
Ja będę wierzyć, że ich dwoje i każde przyszłe "teraz" będą jakoś ze sobą współgrać. W końcu niczego lepszego i tak już nie dostanę.