Pazurkiem po ekranie #35: Festiwal zabijania
Marta Wawrzyn
4 czerwca 2014, 17:18
Śmierci w serialach czasem przychodzą znienacka, czasem są zapowiadane tygodniami, a czasem gonią jedna drugą, tak że zaczynamy wyrabiać sobie odporność. Ale nawet i w tym ostatnim przypadku sprawa nie jest wcale taka prosta. Uwaga na duże spoilery z "Gry o tron", a także spoiler z "The Good Wife".
Śmierci w serialach czasem przychodzą znienacka, czasem są zapowiadane tygodniami, a czasem gonią jedna drugą, tak że zaczynamy wyrabiać sobie odporność. Ale nawet i w tym ostatnim przypadku sprawa nie jest wcale taka prosta. Uwaga na duże spoilery z "Gry o tron", a także spoiler z "The Good Wife".
Skoro mamy środę, a w Ameryce w weekend nie było żadnego święta narodowego, to znaczy, że czas pozachwycać się "Grą o tron". Widowiskiem totalnym, które przez trzy sezony oglądałam bez większego zaangażowania emocjonalnego, by w sezonie czwartym złapać się na tym, że czekam na nowe odcinki z niecierpliwością większą, niż powinnam. Sprawa jest prosta: fabularnie "Gra o tron" nigdy nie była bardziej interesująca. Wreszcie widać wyraźnie, że wszystko dokąd prowadzi – i choć sama droga nie zawsze była aż tak fascynująca, to w chwili obecnej muszę przyznać, że nie ma słabego wątku.
A najbardziej podobają mi się Sansa i Littlefinger. Cóż to za szatańska para! Kiedy ona nauczyła się tak kalkulować i płakać na zawołanie? Jak to się stało, że z zahukanej panienki tak szybko przemieniła się w tego drapieżnego czarnego ptaszka? Co dalej planuje? Ta przemiana to coś niesamowitego. Ale pewnie z takim "wujkiem" u boku każda dziewczynka wydoroślałaby w mgnieniu oka.
"The Mountain and the Viper" w ogóle był ciekawym odcinkiem, bo przecież spędziliśmy ponad 40 minut, siedząc jak na szpilkach i czekając na to, co nieuniknione. Może i było to denerwujące, ale przynajmniej łatwiej możemy sobie wyobrazić, co przed taką walką musiał czuć Tyrion. Całe wino tego świata nie wystarczyłoby, żeby wyłączyć emocje.
A te rzeczywiście były wielkie. Oberyn to jeden z niewielu bohaterów "Gry o tron", który szybko był w stanie mnie przekonać, że jest człowiekiem, a nie pionkiem w grze. Kiedy zdekapitowali Neda Starka, ledwie wzruszyłam ramionami. Krwawe Gody swój urok miały, ale pięć minut po emocje już opadły. Wesele Joffreya wynudziło mnie straszliwie, więc ukatrupienie tyrana przyjęłam jak wybawienie.
Czerwona Żmija to co innego. Ten facet już od pierwszych scen zachwycił mnie zdrowym rozsądkiem, talentem krasomówczym i zamiłowaniem do najbardziej ludzkiej z przyjemności. Chciałam go coraz więcej i więcej – i naprawdę uważam, że nikomu nie stałaby się krzywda, gdyby przeżył ten pojedynek! Zwłaszcza że przecież radził sobie w nim nieźle. A tu taki głupi błąd i klops. Ellaria została sama na tym świecie, po tym jak jej mężczyzna uparł się, żeby walczyć "z tym czymś". Czemu, czemu, no kurcze, czemu!?
Jeszcze nigdy żadna śmierć w "Grze o tron" nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Myślałam, że jestem uodporniona, w końcu to historia, w której liczy się tytułowa gra i w której niemal każdy w końcu ginie. Zabijanie bohaterów, nieważne, czy tych dobrych, czy tych złych, czy ciekawych, czy nieciekawych, stanowi znak firmowy "Gry o tron". Zdarzało mi się już zastanawiać, czy to aby na pewno zawsze ma sens, i zwykle dochodziłam do wniosku, że no cóż, nie zawsze. W końcu bywa czasem tak, że przez wiele odcinków budowane są ciekawe wątki, a potem głupia śmierć wszystko przerywa. I wcale nie dostajemy niczego lepszego w zamian.
Nie wiem, jak będzie tutaj, i na pewno nie będę rozpaczać po Oberynie tygodniami, jak po ukatrupionym ostatnio bohaterze "The Good Wife", choćby dlatego, że znałam go osiem odcinków, a nie pięć lat. Ale to znaczące, że "Grze o tron" w końcu udało się – przynajmniej w moim odczuciu – dołożyć do perfekcyjnie przecież zrealizowanej całości tę ostatnią cegiełkę, której tak strasznie mi od początku brakowało. Emocjonalne zaangażowanie widza w tę historię.
i shit you not, i can"t get rid of this headache.
— Pedro Pascal (@PedroPascal1) June 2, 2014
O innych serialach dziś nie będzie, bo wraz z początkiem wakacji ujawniła się u mnie niechęć do oglądania wszystkiego na bieżąco. Skoro seriale zastępują nam coraz częściej powieści, to może powinniśmy je traktować tak, jak każe Netflix: całymi tomami, a nie rozdziałami? Taka myśl niewątpliwie ma swój urok i możliwe, że latem rzeczywiście nie wszystko będę oglądać na bieżąco. A poza tym ostatnio jestem zajęta powtórką "Firefly". Już był najwyższy czas.
Na koniec jeszcze mam ogłoszenie parafialne: dziś o godz. 20:00 na Serialowej pojawi się coś nowego. Mówionego, a nie pisanego dla odmiany. Zapraszam wszystkich, którzy nie boją się mnie usłyszeć.
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.