"Crossbones" (1×01): Królestwo szaleńca
Marta Wawrzyn
1 czerwca 2014, 15:24
Jedna z najbardziej oczekiwanych premier tego lata już wystartowała. I choć na tym etapie jeszcze bym jej całkiem nie skreślała, to niestety faktem jest, że pilot zawodzi na całej linii. Uwaga na spoilery.
Jedna z najbardziej oczekiwanych premier tego lata już wystartowała. I choć na tym etapie jeszcze bym jej całkiem nie skreślała, to niestety faktem jest, że pilot zawodzi na całej linii. Uwaga na spoilery.
W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy wiele mówiło się o tym, że piraci mogą stać się dla telewizji "nowymi wampirami". I "Black Sails", i "Crossbones" na papierze prezentowały się doskonale, ale na ekranie niestety zawiodły. Serial stacji Starz ma wiele wad, z których najgorsza to to, że jest po prostu nudny. Piraci przez pół sezonu siedzą w porcie i prowadzą długie rozmowy. Co pewnie nie byłoby takie złe, gdyby dialogi były na poziomie "Gry o tron". Nie są.
"Crossbones" nie ma problemu ani z brakiem akcji, ani z dialogami. Wydarzenia toczą się w szybkim tempie, a jeśli mamy akurat przerwę na rozmowę, to jest ona nieźle napisana. To zasługa twórcy serialu, Neila Crossa, Brytyjczyka, którego dobrze znają fani "Luthera". Bardzo bym chciała, żeby scenariusz pilota i postacie w nim występujące podobały mi się tak jak dialogi. Ale niestety.
Akcja serialu NBC rozpoczyna się w 1712 roku. W pirackim państwie stworzonym na Karaibach przez kapitana Czarnobrodego (John Malkovich) pojawia się brytyjski lekarz Tom Lowe (Richard Coyle), który tak naprawdę jest wysoko postawionym oficerem, mającym jedną misję. Zabić Czarnobrodego. Sytuacja jednak się komplikuje, panowie wchodzą ze sobą w liczne interakcje w myśl zasady, że przyjaciół trzeba trzymać blisko, a wrogów jeszcze bliżej, i pod koniec odcinka o żadnym zabijaniu już nie ma mowy. Tworzy się za to sytuacja, w której obaj muszą dbać, żeby drugi (na razie) nie zginął, bo są potrzebni sobie nawzajem.
Do Toma Lowe'a przyczepiona jest najbardziej irytująca i niepotrzebna postać w serialu: Fletch (Chris Perfetti). Takich giermków było już w popkulturze tak wielu, że trudno oczekiwać po tego typu bohaterze czegokolwiek oryginalnego. Ale ten tutaj nie grzeszy tylko brakiem oryginalności. W pilocie Fletch ma tyle scen i tyle głupich bądź nic nie wnoszących tekstów (włącznie z tym użytym przeze mnie w tytule), że pod koniec odcinka marzyłam, żeby ktoś go już uciszył, najlepiej na zawsze.
Sam Tom Lowe nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Ot, taki gostek, który mógłby być, ale mogłoby go też nie być. Wydaje się nie dorastać do pięt Czarnobrodemu – i to mimo że prawie udaje mu się go zabić. Nie wiem, czy to wina Richarda Coyle'a, czy scenarzysty, ale ta postać po prostu jest synonimem banału. Takich facetów już widziałam, twarze większości z nich wyleciały mi z pamięci i nigdy do niej nie wrócą.
Nie zakochałam się też w żadnej pań, choć przecież i Kate (Claire Foy), i Selima (Yasmine Al Masri) są jakieś. Problem w tym, że są dokładnie takie same jak wszystkie wyraziste panie we wszystkich serialach opowiadających o męskim świecie. Żadna z nich na razie nie udowodniła, że ma jakikolwiek własny rys, wyróżniający ją spośród setek takich bohaterek.
I wreszcie – John Malkovich. Czyli jedyna rzecz, która rzeczywiście się "Crossbones" udała. Kapitan Czarnobrody w wersji NBC nie posiada czarnej brody, ale za to wydaje się być bardziej skomplikowaną psychologicznie postacią niż jakikolwiek inny pirat. Czasem zachowuje się jak klaun, czasem jak szaleniec, czasem jak barbarzyńca. Już od pierwszej sceny widać, że to niesamowicie silna osobowość, ale i człowiek z problemami, z gatunku tych, o których rozmawia się z psychoterapeutą. Choć na razie to bardziej obietnica ciekawego bohatera niż rzeczywiście ciekawy bohater, jestem przekonana, że akurat ten element serialu nie zawiedzie. Neil Cross to scenarzysta, który stworzył Johna Luthera, jednego z najbardziej pokręconych emocjonalnie gliniarzy w historii telewizji. Czarnobrody spokojnie może mu dorównać, a na dodatek John Malkovich z każdej sceny czyni porządne show.
Gdyby jednak "Crossbones" nie miało tak charyzmatycznego aktora w głównej roli, poważnie bym się zastanowiła, czy w ogóle oglądać drugi odcinek. Nowa produkcja NBC wygląda pięknie, postacie posługują się literackim językiem, akcji nie brakuje. A jednak to nie wciąga. Serial ogląda się jak teatr telewizji, a nie jak wielkie widowisko z przygodą w tle. Nawet na sekundę widzowi nie daje się szansy zapomnieć, że to coś więcej niż przebierańcy wygłaszający mowy w dekoracjach, które za chwilę mogą runąć.
Choć "Crossbones" na papierze ma wszystko, czego trzeba, aby serial odniósł sukces, to hitem raczej nie będzie. Mimo że już w pilocie gra toczy się o bardzo wysoką stawkę, zupełnie się tego nie odczuwa, bo ruchy wszystkich postaci, włącznie z Czarnobrodym, bez problemu da się przewidzieć. Serial NBC to na razie twór pusty i pozbawiony życia, ze średnio interesującymi postaciami i średnio wciągającą fabułą. Może będzie lepiej, a może nie. Boję się, że nie, bo kiedy serial ma pokazać, na co go stać, jeśli nie w pilocie?
Piraci na razie nie będą nowymi wampirami, bo aby tak się stało, musi zmienić się sposób myślenia twórców. Za seriale o piratach musi wziąć się ktoś odważny. Ktoś, kto będzie w stanie przedefiniować gatunek, tak jak uczynili to pomysłodawcy "Piratów z Karaibów". Ktoś, kto będzie w stanie przewrócić konwencję do góry nogami, jednocześnie zachowując z niej to co najlepsze: poczucie, że mamy do czynienia z wielką przygodą.
Wygląda na to, że Neil Cross nie jest tym kimś. Mimo że jestem dużym dzieckiem, które uwielbia piratów, nie kupuję "Crossbones". I jestem przekonana, że inne duże dzieci też go nie kupią. Złota era telewizji z jednej strony nas rozpieściła, a z drugiej – pokazała, że serial potrafi być dziełem sztuki. "Crossbones" daleko jest do najlepszych. To tylko średniak z Johnem Malkovichem.