"Halt and Catch Fire" (1×01): Technicy magicy
Marta Wawrzyn
3 czerwca 2014, 19:31
AMC znów zabiera nas w sentymentalną podróż w przeszłość, kiedy panowie w garniturach byli piękniejsi, zbuntowane studentki grały na automatach, a komputery budowało się w garażach. I jest to dość intrygująca podróż.
AMC znów zabiera nas w sentymentalną podróż w przeszłość, kiedy panowie w garniturach byli piękniejsi, zbuntowane studentki grały na automatach, a komputery budowało się w garażach. I jest to dość intrygująca podróż.
"Halt and Catch Fire" to jeden z niewielu seriali, które mnie przekonały do siebie już w pierwszych sekundach. Bo wyobraźcie sobie, że zaczyna się dokładnie tak jak "Mad Men": od wyjaśnienia (oznaczającego dawną komendę) tytułu, w sposób tak doskonały i wprowadzający w klimat, jak to tylko możliwe. A potem jeszcze ten pancernik zmiażdżony przez auto jednego z głównego bohaterów! Naprawdę, wystarczyło bardzo niewiele, żebym była urzeczona.
Podobnie jak "Mad Men", nowy serial AMC wyraźnie stawia przede wszystkim na klimat. Oglądamy więc Dallas z lat 80., w którym krowy pasą się niedaleko wieżowców, panowie w garniturach piją drinki w ciemnych knajpach albo przechadzają się po szklanych biurach, a pewna zbuntowana studentka słucha ciężkiej muzyki i marnuje czas, grając na automatach. Oczywiście, lata 80. to już nie ten szyk i elegancja, co wcześniejsze dekady, a i Dallas z Nowym Jorkiem równać się nie może, ale "Halt and Catch Fire" jest tak piękne, tak dopieszczone wizualnie, że zachwyt jest jak najbardziej wskazany.
Fabułę w pilocie ledwie zarysowano, ale to spokojnie wystarczy, żebym z niecierpliwością czekała na ciąg dalszy. Bo już na tym etapie widać, że i scenarzyści, którzy to piszą, i aktorzy, którzy tu występują, znają się na swoim fachu. Rzecz dzieje się we wspomnianym Dallas. W firmie Cardiff Electric pojawia się Joe MacMillan (Lee Pace wreszcie w głównej roli!), facet w garniturze w typie Dona Drapera, który jest specem od sprzedaży. I rzeczywiście sprzedawca z niego świetny – tak jak Don, potrafi oczarować każdego i wprowadzić w życie każdy plan. A plany Joego są wielkie: stworzyć komputer osobisty, który będzie w stanie rywalizować z maszyną IBM-u.
Oczywiście pewnych rzeczy nie da się już wymyślić od zera, trzeba je podkraść konkurencji, więc nie dziwota, że kiedy plany Cardiff Electric wychodzą na jaw, w spokojnym biurze firmy z Dallas zjawia się cała wierchuszka IBM-u, w towarzystwie armii prawników. Na szczęście MacMillan wszystko przemyślał – i wraz z genialnym, do tej pory niespełnionym konstruktorem Gordonem Clarkiem (Scoot McNairy) oraz ponadprzeciętną studentką Cameron Howe (Mackenzie Davis) zabiera się do roboty.
Widać w tym wszystkim pasję, która stała za pierwszymi komputerami. I muszę przyznać, że to coś niesamowitego, obserwować, jak to wyglądało kiedyś. Dziś rewolucja przychodzi w postaci aplikacji, które tworzą panowie podobni do tych z "Doliny Krzemowej". Wtedy to rzeczywiście było tworzenie od zera: składanie ze sobą poszczególnych części, łączenie ich kabelkami, wklepywanie kodu w garażu. Klimat jest świetny, tę nową epokę, w której komputery stają się czymś znacznie ważniejszym niż maszynami do liczenia, po prostu czuć w powietrzu. I to właśnie jest największa zaleta "Halt and Catch Fire": wrażenie, że mamy do czynienia z żywymi ludźmi tworzącymi historię i jednocześnie zmagającymi się z wyzwaniami codzienności.
Trójka głównych bohaterów na pierwszy rzut oka wydaje się sztampowa – świetny sprzedawca, genialny konstruktor i studentka outsiderka to dość ograne typy. Ale… Joe MacMillan to ktoś więcej niż bezczelny facet w garniturze, to człowiek, który przed czymś ucieka i coś chce udowodnić sobie i światu. Gordon Clark jest gościem w średnim wieku, który ma rodzinę – pracującą w tej samej branży (!) żonę i dwójkę dzieci – i choćby dlatego nie może tak po prostu zniknąć na tydzień, żeby tworzyć Następną Wielką Rzecz. Z kolei Cameron Howe z jednej strony wydaje się banalna w swojej bezczelności, z drugiej – kiedy trzeba, zamienia skórzaną kurtkę na zwykły sweter, który wpasowuje ją w biurowe otoczenie. I już samo to czyni ją kimś więcej niż taka zwykła outsiderka.
Z tą trójką marzycieli wyprawiamy się w sentymentalną podróż do czasów, kiedy nie wszystko jeszcze było z plastiku. Poznajemy magiczne początki tego, co dziś stanowi najbardziej banalny element rzeczywistości. Zaglądamy do świata, w którym stwierdzenie, że komputery będą kiedyś połączone w jedną sieć, jest najbardziej rewolucyjną z myśli. I nie chcemy go opuszczać, choćby ze względu na doskonałą stronę wizualną i oprawę muzyczną.
Pilot "Halt and Catch Fire" to obietnica niezłego serialu, który z czasem może stać się serialem wielkim. Czy zostanie spełniona, okaże się w ciągu najbliższych tygodni. Ja na razie jestem na "tak".