"Mad Men" (7×07): Wielcy ludzie i mniejsi ludzie
Marta Wawrzyn
27 maja 2014, 19:18
W finale pierwszej części 7. sezonu "Mad Men" miliony ludzi zastygły przed telewizorami, kiedy jeden wielki człowiek postawił stopę na Księżycu. Ale to wcale nie było najważniejsze wydarzenie dla bohaterów serialu. Uwaga na spoilery.
W finale pierwszej części 7. sezonu "Mad Men" miliony ludzi zastygły przed telewizorami, kiedy jeden wielki człowiek postawił stopę na Księżycu. Ale to wcale nie było najważniejsze wydarzenie dla bohaterów serialu. Uwaga na spoilery.
Uwielbiam dziwne i pokręcone odcinki "Mad Men". Uwielbiam smutne odcinki "Mad Men". Uwielbiam odcinki "Mad Men", w których Don i Peggy prowadzą poważne rozmowy o życiu. I uwielbiam też te odcinki "Mad Men", w których wszyscy gromadzą się przed telewizorami i wokół radioodbiorników, bo oto na ich oczach dzieje się historia. Tak było, kiedy zginął John Kennedy i Bobby Kennedy, i Martin Luther King. Tak było też 20 lipca 1969 roku, kiedy na Księżycu postawił nogę Neil Armstrong.
A "Mad Men" znów w ten jedyny w swoim rodzaju magiczny sposób pokazało, jak wyglądało to wydarzenie z punktu widzenia zwykłego człowieka. Wszyscy, ale to po prostu wszyscy bohaterowie serialu przykleili się do telewizorów i śledzili bez ruchu niewyraźne obrazy z miejsca, do którego wcześniej nikt nie dotarł. Padło niewiele słów, a jednak widać było i dumę, i ekscytację, i to poczucie wspólnoty, które raz na jakiś czas łączy ludzi, każąc im zapomnieć o swoich małych, bzdurnych sprawach. Bo bycie świadkiem czegoś większego od nas zmienia nas… przynajmniej na pięć minut.
To były przepiękne, perfekcyjnie zrealizowane sceny, w których wszystko – każde słowo, każdy gest, każde poruszenie – miało swoje miejsce. A na dodatek raz po raz wkraczało w nie prawdziwe życie tych, którzy nie zajmują się na co dzień zmienianiem świata na lepsze. I którzy martwią się nie tyle o przyszłość świata i jego wielkich bohaterów, co o losy swojej poniedziałkowej prezentacji. Co będzie, jeśli misja Apollo 11 się nie uda i astronauci zginą? Czy trzeba będzie odwołać spotkanie z Burger Chefem? Na szczęście astronautom się udało, prezentacja się odbędzie.
Bert mówi "Brawo"
Bert Cooper, tak jak wszyscy, ogląda Neila Armstronga stawiającego pierwszy krok na Księżycu i, tak jak wszyscy, mówi "Brawo". Ale zanim skończy się transmisja, pokojówka znajdzie go martwego na kanapie. A w SC&P rozpęta się piekło, bo okaże się, że głos Rogera Sterlinga już nie znaczy tyle co przedtem. "Mad Men", podobnie jak "The Good Wife", potrafi być bardzo cyniczne w obliczu śmierci bohatera. Owszem, Roger i Joan zachowują się jak normalne istoty ludzkie po stracie przyjaciela/współpracownika. Ale już w reakcji Jima nie ma nic ludzkiego. Śmierć Berta to dla niego szansa, żeby jego wreszcie było na wierzchu. I żeby wreszcie udało się pozbyć tego okropnego Drapera.
Seria zwrotów akcji i manewrów starego wyjadacza Rogera Sterlinga doprowadza nas do zaskakującego końca, w którym SC&P decyduje się zostać częścią znienawidzonego McCanna. A Bert Cooper i zarazem Robert Morse, aktor znany bardziej z występów na Broadwayu niż w telewizji, dostaje piękne, sentymentalne zakończenie swojej historii, które dzieje się w głowie niezastąpionego Donalda Drapera. Musicalowy występ, w którym Bert tańczy w skarpetkach (cóż za cudowna dbałość o detale!) i śpiewa, że najlepsze rzeczy w życiu to te darmowe, na pierwszy rzut oka nie do końca pasował mi do do "Mad Men". Ale już parę minut po jego obejrzeniu uśmiechnęłam się, dochodząc do wniosku, że to jednak jest pożegnanie doskonałe. Sympatyczne, wdzięczne i z pewnością takie, które będziemy długo pamiętać.
Zgodnie z fanowskimi teoriami spiskowymi, "Mad Men" miało latem 1969 roku zabić Megan albo Stephanie (jeszcze jest na to szansa – mamy lipiec, Sharon Tate zginęła w sierpniu), tymczasem odszedł Bert Cooper. Odszedł po cichu, spokojnie, na własnej kanapie, tak jak odchodzą starsi ludzie. A wcześniej powiedział nam, że nikt nie może wrócić z wygnania. Nawet Napoleonowi się nie udało. Czy i Don Draper skończy prędzej czy później jak Napoleon?
Megan żegna się z Donem
Na razie nie zanosi się na to, że Don znów znajdzie się na dnie, przynajmniej nie w sensie zawodowym. Za to definitywnie ponosi kolejną porażkę w życiu prywatnym: żona, która ma swoje życie w Kalifornii, tak wyraźnie, jak to tylko możliwe, daje mu do zrozumienia, że nie chce już z nim mieszkać i że to koniec. To rozstanie nie wyciska łez, bo oni tylko powiedzieli na głos to, co wiedzieliśmy wszyscy od dawna. I to, co oni sami też wiedzieli od dawna.
Megan roni na koniec parę łez, bardziej dla przyzwoitości niż dlatego, że rzeczywiście jest jej smutno. Don obiecuje, że będzie się nią opiekował. Żegnają się. I tyle. Nie ma w zasadzie żadnego powodu, dla którego mielibyśmy jeszcze zobaczyć na ekranie Megan.
Peggy czaruje klienta
Dużo ważniejszą w życiu Dona osobą jest Peggy. Oczyszczenie atmosfery w poprzednim odcinku rzeczywiście wiele między nimi zmieniło. I w słowach, i w gestach widać, jacy znów stali się sobie bliscy i jak troszczą się o siebie nawzajem. Kiedy jego pozycja w firmie staje się znów mocno niepewna, oddaje jej prezentację Burger Chefa, po to aby nie pociągnąć jej za sobą. I fantastycznie przedstawia ją klientowi, dokładnie tymi słowami, którymi ona zamierzała przedstawić jego.
Peggy oczywiście radzi sobie świetnie, równie świetnie co Don, i zdobywa klienta dla SC&P. Ta dziewczyna jest na fali: potrafi nie tylko pisać chwytliwe hasła, ale też czarować klientów. Doceniają ją wszyscy, nawet pan złota rączka, który słysząc, że posiada cały budynek, jest pod takim wrażeniem, że daje jej numer telefonu. Ale wciąż cieniem na tych wszystkich osiągnięciach kładzie się to, że ona nie potrafi osiągnąć szczęścia w życiu prywatnym. Nie ma faceta, z dziecka kiedyś zrezygnowała. A jej przyjaciel, 10-letni Julio, właśnie się wyprowadza. Wydawałoby się, że ktoś, kto ma to wszystko co Peggy, nie powinien płakać z powodu wyjazdu małego chłopca, który jest tylko jej sąsiadem. A jednak ona płacze.
Wszyscy zarabiają miliony
Mimo łez Peggy, mimo rozstania państwa Draperów i nawet mimo śmierci Berta "Waterloo" odebrałam jako odcinek zdecydowanie optymistyczny. To prawda, coś się skończyło, ale przyszłość nie rysuje się już tak beznadziejnie jak na początku sezonu. Wielki człowiek postawił właśnie pierwszy krok na Księżycu. Mniejsi ludzie za chwilę podpiszą umowę z McCannem, która uczyni ich bogaczami. Ci, którzy rzeczywiście są coś warci, zostali docenieni. Harry Crane i komputer nie będą rządzić światem. Ted Chaough dał się przekonać Donowi, Jim Cutler podniósł rękę. Wszystko zmierza ku szczęśliwemu zakończeniu, przynajmniej w pracy. Miłości w "Mad Men" nie ma już w zasadzie nikt. Nawet nastoletnia Sally wydaje się w tej materii bardzo pogubiona: najpierw podoba jej się przystojniak, potem całuje bez namysłu jego kujonowatego brata. Kto to zrozumie?
Jestem zaskoczona i zachwycona tym, jak wszystko się zmieniło przez te siedem odcinków w "Mad Men". Jak ta piękna dekadencja zamieniła się w szereg jasnych i kolorowych zdarzeń, dających nadzieję na lepszą przyszłość. Jak wszyscy wylądowali w miękkich biurowych fotelach i bez dalszych protestów robią, co do nich należy.
Po takim finale nie mam już bladego pojęcia, co Matthew Weiner przygotował na przyszły rok. Ale uważam, że podzielenie sezonu na dwie części jednak miało sens. Dzięki temu dostaliśmy siedem odcinków, z których każdy wypadł przynajmniej nieźle. Nie było zbędnych scen, znikło gdzieś towarzyszące mi przez większość 6. sezonu wrażenie, że "Mad Men" nie ma już wiele do powiedzenia.
Podobnie jak bohaterowie "Mad Men", z optymizmem patrzę w przyszłość – przyszłość serialu, oczywiście – i podobnie jak oni, mam wielką ochotę świętować. To było niezłe pół sezonu, drugie pół będzie pewnie jeszcze lepsze, a tymczasem zróbmy sobie drinka i pamiętajmy: najlepsze rzeczy w życiu to te darmowe. I wino oczywiście.