Kity tygodnia: "The Big Bang Theory", "Revenge", "Modern Family", "NCIS: Los Angeles"
Redakcja
18 maja 2014, 18:17
"The Big Bang Theory" (7×24 – "The Status Quo Combustion")
Nikodem Pankowiak: Były w tym sezonie odcinki gorsze, ale ten zasługuje na kit, ponieważ jako finał spisał się nadzwyczaj marnie i nijako. Sheldon nie może zaakceptować zmian, jakie powoli zachodzą w jego życiu – uniwersytet nie zgadza się na to, by zaczął prowadzić nowe badania, Leonard i Penny będą wkrótce chcieli zamieszkać bez niego, a jakby tego było mało, sklep Stuarta doszczętnie spłonął. Skoro nie można odwrócić zmian, najlepiej od nich uciec – Sheldon rusza w podróż nie wiadomo dokąd. Jak wczoraj zauważył jeden z czytelników Serialowej, to już chyba taka tradycja, że na koniec sezonu ktoś musi gdzieś wyjechać.
Cały odcinek pozostawia niedosyt. To już? Teraz mamy czekać cztery miesiące na ciąg dalszy? Twórcy serialu zdecydowanie się nie postarali, ale nie zamierzam się już nad tym rozwodzić – wszystko, co miałem do powiedzenia, powiedziałem wczoraj.
Marta Wawrzyn: A ja się zgadzam z tym, co powiedział Nikodem. Nie chodzi nawet o to, że "The Big Bang Theory" jest aż takie złe – pewnie nie jest, pewnie są gorsze seriale. Tyle że ja gorsze seriale po prostu sobie odpuszczam, a ten kiedyś szalenie lubiłam, więc jakoś tak go ciągnę, coraz bardziej bez sensu. Najbardziej denerwujące jest to, że "TBBT" stoi w miejscu, nawet kiedy udaje, że gdzieś odjeżdża. Bohaterowie nie zmieniają się, Penny z braku lepszych opcji wychodzi za Leonarda, duży dzieciak Sheldon coraz bardziej wkurza – i tylko u Raja dzieje się cokolwiek ekscytującego (seks! Z kobietą! Łał!).
A jeśli do tego dochodzi spadek poziomu humoru, to mamy katastrofę. A tymczasem lepsze sitcomy są kasowane. Można się zdenerwować? No można!
"Revenge" (3×22 – "Execution")
Marta Wawrzyn: Tegoroczny finał "Revenge" wypełniono tyloma bzdurami i absurdami, ile tylko weszło, po czym z dumą ogłoszono, że to wielki reset serialu. Tylko co z tego, skoro w tym serialu nie zostało już nic, za co go polubiłam trzy lata temu. W "Execution" trzęsienie ziemi następowało po trzęsieniu ziemi, zadania od lat niewykonalne nagle okazywały się prościutkie, trup ścielił się gęsto, a jakby tego było mało, zmartwychwstał ten, który naprawdę powinien pozostać w grobie. Powrót Davida Clarke'a, żywego i na dodatek najwyraźniej złego, to tani zwrot akcji w stylu "Mody na sukces", który praktycznie przekreśla cały serial.
Dziwi mnie też, czemu aż tyle czytelników Serialowej zachwyciło się, że Victoria wylądowała w psychiatryku. Chyba przez trzy lata oglądaliście inne "Revenge" niż ja, jeśli uwierzyliście, że pani Grayson w jakiejkolwiek sytuacji może wrzeszczeć i zachowywać się jak obłąkana. Owszem, jej położenie jest niezwykle trudne, ale Victoria, którą znamy, wiedziałaby, że należy siedzieć cicho i czekać na odpowiednią okazję, aby zwiać. Ta wariatka, którą nam pokazano w "Execution", to postać stworzona na potrzeby tego jednego odcinka. I choć jej upadek cieszy, ta panika nijak do niej nie pasuje.
W "Revenge" nic się nie klei, nic nie ma sensu, a przed nami jeszcze 4. sezon. Na który pewnie zerknę, ale nie wiem, czy znajdę siłę, żeby go dokończyć. Bo jestem niemal pewna, że będzie to rozgrywka pomiędzy Emily i jej powstałym z grobu ojcem – rozgrywka, która zapowiada się jak jedno wielkie oszustwo.
"Modern Family" (5×23 – "The Wedding (Part 1)")
Nikodem Pankowiak: Pierwsza część finału 5. sezonu wyszła zdecydowanie kiepsko. Nadszedł dzień ślubu Mitcha i Camerona – i oczywiście wszystko idzie nie tak, jak powinno. Jay wciąż nie do końca może pogodzić się z tym, że jego syn do ołtarza pójdzie z innym facetem, Phil ma problem, aby odebrać zwykły prezent, a Claire nagle doszła do wniosku, że spędza za mało czasu ze swoim synem.
Nie wiem, co się stało z tym serialem, ale "Modern Family" i jego bohaterowie nagle stali się męczący. Przynajmniej przez większość czasu, bo wciąż zdarzają się odcinki, które choć na moment przywracają wiarę w tę produkcję. Szkoda, że ten do nich nie należy. Aż strach się bać, co zobaczymy w kolejnych sezonach.
"NCIS: Los Angeles" (5×24 – "Deep Trouble")
Bartosz Wieremiej: Jeden z najsłabszych finałów, jakie przyszło mi zobaczyć w tym roku. Owszem, były zgony, prochy i łodzie podwodne, jednak wszystko sprawiało wrażenie, jakby komuś zabrakło polotu i pasji. Co więcej, w prezencie dostaliśmy chyba najgorszy cliffhanger ostatnich kilku lat: Callen (Chris O'Donnell) i Sam (LL Cool J) postanowili bez wsparcia odwiedzić łódź podwodną, a po krótkiej strzelaninie owo żelastwo, uwaga, odpłynęło z nimi na pokładzie…
"Deep Trouble" nie pomogło również to, że scenarzyści kolejny już raz pozwolili sobie na majstrowanie przy zatrudnieniu Hetty (Linda Hunt). Nie mam nic przeciwko stawianiu bohaterów w trudnych sytuacjach na koniec sezonu, jednak tym razem pozostaje co najwyżej wzruszyć ramionami. Od dawna przecież wiadomo, że Henrietta Lange jest najzwyczajniej w świecie niezniszczalna i (prawdopodobnie) nieśmiertelna.
To wszystko uniemożliwiło czerpanie jakiejkolwiek przyjemności z ostatniego odcinka "NCIS: Los Angeles" przed wakacjami i nawet tak urocze momenty, jak powrót Talii Del Campo (Mercedes Masohn) i jej interakcje z Kensi (Daniela Ruah) w obecności przerażonego Deeksa (Eric Christian Olsen), nie były w stanie tego zmienić.