"Mad Men" (7×05): Mężczyzna, który jest z Marsa
Marta Wawrzyn
18 maja 2014, 16:23
Słowo harcerki, "The Runaways" to jeden z najdziwniejszych odcinków w historii "Mad Men". A "Mad Men" miało sporo dziwnych momentów. Uwaga na spoilery.
Słowo harcerki, "The Runaways" to jeden z najdziwniejszych odcinków w historii "Mad Men". A "Mad Men" miało sporo dziwnych momentów. Uwaga na spoilery.
"Mad Men" właśnie weszło na nowy poziom szaleństwa, a wprowadził je tam nie kto inny, jak Michael Ginsberg, lekko ekscentryczny pracownik agencji reklamowej, o którym zawsze wiedzieliśmy, że jest stuknięty, ale nikt chyba nie sądził, że szpital z 2. sezonu "American Horror Story" to odpowiednie miejsce dla niego. Ktoś taki jak on, kto się urodził na Marsie, znaczy w obozie koncentracyjnym, musiał być dziwny. Nie ma takiej opcji, w której nie miałoby to wpływu na człowieka, nawet jeśli ogromną większość życia spędził w raju zwanym Ameryką.
Wiedzieliśmy to od dawna, dlatego byliśmy w stanie wybaczyć Ginsbergowi więcej – jeśli może tu być w ogóle mowa o wybaczaniu czegokolwiek. Mnie wszystkie jego odloty zdecydowanie zachwycały, uważałam go za geniusza, który marnuje się w agencji na Manhattanie. Byłam przekonana, że gdyby napisał książkę, zostałby z dnia na dzień ważnym głosem. Bo to jeden z tych ludzi, którzy popychają świat do przodu. Albo lądują w psychiatryku, jak się okazuje.
Szaleniec, a nie geniusz
Granica między geniuszem a szaleństwem jest bardzo cienka i często przekraczana. To, co wyprawiał Ginsberg w "The Runaways", było rzeczywiście przedziwne. Od początku miał obsesję na punkcie komputera, traktowanego w SC&P lepiej niż pracownicy agencji, a teraz ta obsesja przybrała nowy kształt. Komputer już nie jest tylko maszyną, która zastąpi kiedyś ludzi, jest maszyną, która ma na ludzi wpływ. Dokładniej – ma wielki plan, polegający na przemienieniu wszystkich w "homosiów", po to żeby nie mogli się rozmnażać.
Ginsberg, zgodnie z logiką szaleńca, idzie więc do Peggy (która, na marginesie, wydaje się bardziej samotna niż kiedykolwiek – bo czy inaczej spędzałaby sobotni wieczór przed telewizorem z dzieckiem sąsiadów?) i proponuje jej, aby się rozmnożyli, wyrażając przy tym szczery żal, że nie da się tego uczynić bez seksu. I wydaje się, że to będzie koniec – a to dopiero początek. Koniec to coś, czego nie chcieliśmy zobaczyć: sutek Ginsberga w małym eleganckim pudełeczku. Van Gogh obciął sobie ucho, człowiekowi z Marsa bardziej logiczne wydawało się wycięcie sutka, jako bardziej niebezpiecznej części ciała.
Peggy zrobiła to, co zrobiłaby każda rozsądna osoba, która dostała w prezencie czyjś sutek – zadzwoniła po lekarzy od głowy. I tyle widzieliśmy Ginsberga. Przypuszczam, że na tym jego wątek się kończy, więcej go nie zobaczymy ani o nim nie usłyszymy. Ot, kolejna ofiara SC&P. Ile osób tam już marnie skończyło?
Megan tańczy z Charlesem Mansonem
Tymczasem w Kalifornii znów objawiła się Stephanie, "siostrzenica" Dona, która zdążyła dokonać kilku fatalnych wyborów życiowych w tym czasie, kiedy jej nie widzieliśmy. Megan oczywiście rzuca się jej pomagać i stara się być miła, aż w pewnym momencie już dłużej miła być nie potrafi. Bo orientuje się, że ta dziewczyna jest Donowi bliższa i droższa, niż ona kiedykolwiek była i będzie. Scena, w której Megan wręcza Stephanie czek, sugerując jej niedwuznacznie, aby sobie poszła, pokazuje najgorszą stronę małżonki Dona.
Ale trudno winić Megan, która wyraźnie widzi, że nie jest wystarczającym powodem, aby mąż przyjechał do Kalifornii. A tymczasem dla "siostrzenicy" jest gotów rzucić wszystko i natychmiast biec na ratunek. Megan wie, że nigdy nie będzie tego miała, i wie, że nawet jeśli mówi koleżance "wiem, co on lubi", to nie jest prawda. Don może i jej powiedział, że kiedyś był Dickiem Whitmanem, ale jakoś udało im się uniknąć prawdziwej bliskości. To nie była żadna wyjątkowa relacja, a tylko szalona namiętność, po której, tak jak po nocy z uroczym trójkątem, pozostanie lekki ból głowy i może kiedyś miłe wspomnienie.
Impreza Megan warta jest uwagi nie tylko dlatego, że dostaliśmy kolejny dowód na to, jak bardzo ona i Don oddalili się od siebie. Jest taki moment, w którym pani Draper tańczy z facetem. Orientuje się, że Don krzywo patrzy, więc sobie odpuszcza – i to pewnie większość z nas zapamiętała z tej sceny. A facet, w którym tańczyła, wydaje się nie mieć znaczenia. Ot, jakiś wąsaty gość.
Błąd! Blog Uproxx wychwycił podobieństwo pomiędzy tym mężczyzną a niejakim Charlesem Mansonem, tym, który według wielu fanów ma zamordować Megan latem 1969 roku. Według blogerów zabita może zostać jednak nie Megan, a Stephanie! Czemu ona? Bo Charles Manson, podobnie jak facet Stephanie, był muzykiem, poszedł siedzieć za narkotyki, a wcześniej zrobił pewnej dziewczynie dziecko.
Być może rację mają ci fani serialu, którzy twierdzą, że Matthew Weiner tylko nas trolluje. Mnie się jednak wydaje, że Weiner nie jest z tych, którzy przejmują się internetem, i po prostu robi swoje. Z tych wszystkich aluzji jakaś śmierć w końcu się wykluje – być może faktycznie ofiarą będzie Stephanie, a nie Megan, ale jakiegoś morderstwa możemy się spodziewać. Po prostu – takie aluzje nigdy nie pojawiały się w "Mad Men" bez powodu.
Superbohater Donald Draper
Nawet jeśli Don darzy swoją małżonkę średnio ciepłymi uczuciami, raczej nie pożałuje tej wycieczki do Kalifornii. Wszystko dzięki paplaninie Harry'ego, który zdradził coś, czego zdradzać nie powinien. To dzięki niemu dostaliśmy ostatnie sceny, w których superbohater Don Draper powraca, by uratować Phillipa Morrisa. To fantastyczne sceny: Don znów wydaje się pewny siebie, znów wygłasza przekonujące mowy, a kiedy na koniec wsadza Jima i Lou do taksówki, wyglądają oni jak dwaj petenci, których odprawił, bo nie chciało mu się już ich słuchać.
Nie ma wątpliwości – Draper wciąż ma "to coś", i to w takiej ilości, że mógłby spokojnie obdzielić całe SC&P i jeszcze by zostało. W jednej chwili znów stał się tym najbardziej męskim z mężczyzn, który w magiczny sposób przyciągnął nas kiedyś do "Mad Men". Długie, wielomiesięczne upadanie ma szansę zakończyć się lądowaniem w miękkim biurowym fotelu, dokładnie tak jak w czołówce serialu. Przynajmniej w tym roku, w przyszłym może jeszcze być różnie.
Skaut ma problem z wypełnianiem poleceń
W morzu psychicznych załamań, trójkątów i wielkich powrotów prawie utonął wątek Betty, który w każdym innym odcinku spokojnie mógłby być jedną z głównych historii. Bo oto pani Francis słyszy od męża, że od myślenia to jest on, a córka jej mówi, że bez swojego idealnego nosa byłaby nikim. To prawda, że nie lubię Betty i uważam, że w dużej mierze sama jest sobie winna, ale w takich chwilach mam ochotę udusić tych wszystkich facetów, którzy stworzyli "idealne" amerykańskie społeczeństwo lat 60., gdzie kobiety służyły za roboty kuchenne zmiksowane z maszynami do rodzenia dzieci. Do Betty ta rola nie pasuje, nigdy nie pasowała – więc to prawdziwy koszmar, że zabrnęła już tak daleko, iż nie może tego zmienić.
A jak niesamowicie szczęśliwe były dzieci, wychowywane w takich porządnych domach, pokazuje przykład nie tylko Sally, ale i Bobby'ego, który kiedyś sikał w łóżko, a teraz ma już tylko nieustający ból brzucha. I dla Betty, i dla jej rodziny byłoby najlepiej, gdyby zaczęła szukać spełnienia gdzie indziej. Tak jak robi to Francine, jej koleżanka, którą ostatnio spotkaliśmy w "The Field Trip". Tyle że ona po tych wszystkich latach już nie potrafi być kimś innym, niż żona i matka. A to, że zawodzi na jedynych polach swojej aktywności, dodatkowo prowadzi do frustracji. I tak kółko się zamyka.
Odcinek "The Runaways" sponsorowała kreskówka o skaucie, który, podobnie jak Betty, Stan i w zasadzie wszyscy w "Mad Men", nie zna swojego miejsca w szeregu. "Scout's Honor" pokazał nam inną, a jednak tę samą stronę Lou – ot, przywiązany do wszystkiego co tradycyjne nudziarz, który nie ma w sobie nawet ułamka charyzmy Dona Drapera. Jest biurowym pośmiewiskiem, a tymczasem sam uważa się za kogoś na kształt Boba Dylana. Co za piękny absurd.
Podobno ocenianie "Mad Men" odcinek po odcinku jest bez sensu – po części się z tym zgadzam, ale głównie nie – mimo to spróbujmy. "The Runaways" to jeden z mocniejszych odcinków 7. sezonu, wypełniony pokręconym humorem, świetnymi dialogami i całym mnóstwem goryczy, która zdawała się wylewać z ekranu – przynajmniej do momentu, kiedy Don Draper na powrót stał się najbardziej męskim z mężczyzn. Teraz jeszcze tylko mały romans (może z tą panią o twarzy Neve Campbell, którą spotkaliśmy w samolocie w pierwszym odcinku sezonu?) i wrócimy do punktu wyjścia.
Nie wszyscy bohaterowie zachowują się w tym sezonie tak, jak bym się spodziewała, ale wierzę, że Matthew Weiner ma wielki plan. I że kiedy odkryje już wszystkie karty, każde mruknięcie, westchnięcie i przewrócenie oczami nabierze sensu. Fantastycznie jest obserwować te małe wskazówki, które nam rzuca – pamiętacie tę bardzo podobną do Stephanie blondynkę, która pojawiła się kilka odcinków temu? Bum, mamy Stephanie we własnej osobie! I faceta o aparycji Charlesa Mansona w jej okolicy.
W tym roku jeszcze zobaczymy tylko dwa odcinki "Mad Men" i coraz bardziej jestem przekonana, że nie będą one nudne. Dramatyczne zakończenie historii Ginsberga, owszem, było szokiem, ale "Mad Men" fundowało nam już większe szoki. I jestem przekonana, że coś się wydarzy latem 1969 roku. W końcu to było lato, kiedy Ameryka zamarła, patrząc na Kalifornię.