Pazurkiem po ekranie #30: Czego pragną faceci
Marta Wawrzyn
30 kwietnia 2014, 19:15
Władzy, kobiet, seksualnych przygód i szczęśliwych zakończeń – tego pragną w tym tygodniu serialowi mężczyźni. A my pragniemy tylko na nich patrzeć i patrzeć, i nigdy nie przestawać. Uwaga na spoilery z "The Good Wife", "Gry o tron" i "Californication".
Władzy, kobiet, seksualnych przygód i szczęśliwych zakończeń – tego pragną w tym tygodniu serialowi mężczyźni. A my pragniemy tylko na nich patrzeć i patrzeć, i nigdy nie przestawać. Uwaga na spoilery z "The Good Wife", "Gry o tron" i "Californication".
I znów mamy środę, tym razem taką, po której od razu następuje podobno jakiś weekend. Piszę "podobno", bo i jak niby miałabym rozpoznać różnicę, skoro tkwię w stolicy naszej obecnej, zwiedzając wnętrza biurowców i czekając cierpliwie na tradycyjny piąteczek na placyq. Seriale powinny już powoli udawać się na zasłużoną przerwę, ale z jakiegoś powodu pojawia się ich coraz więcej, tak dużo, że nie nadążam ani z oglądaniem, ani tym bardziej z pisaniem, co o nich sądzę.
O, takie "Salem" na przykład. Obejrzałam pilota, po drugi odcinek na razie nie miałam na razie czasu sięgnąć. I niby fajne to, wystarczająco mroczne i przybrudzone, żeby podobało mi się na pierwszy rzut oka. Do konceptu, że za procesami w Salem stoją czarownice, też nic nie mam. Ale brakuje postaci, które byłyby choć trochę interesujące, brakuje porządnych aktorów, brakuje lepszych efektów specjalnych. W efekcie te wszystkie czary mary przekonują mnie średnio. Pewnie obejrzę jeszcze drugi odcinek, ale uczynię to głównie ze względu na czołówkę z utworem Marilyn Mansona. Bo to właśnie jest najlepsza rzecz, jaką ma do zaoferowania "Salem".
Tymczasem w "The Good Wife"…
…powrócił mój ulubiony klient Alicii, pan Sweeney. Z nową żoną, a jakże, poprzedniej się pozbył. W drodze rozwodu tym razem. Uwielbiam tę postać i uwielbiam tę dziwną relację, która go łączy z główną bohaterką. Zastanawiam się tylko, czy tym razem scenarzyści nie poszli jednak o krok za daleko, mówiąc praktycznie wprost, że rzeczywiście zdarzało mu popełniać morderstwa. Niby to wiedzieliśmy i Alicia też to wiedziała – ale zawsze była ta nutka niepewności, która pozwalała go lubić troszkę bardziej. To działało przez lata i chyba bym wolała, żeby nigdy nikt mi nie powiedział w tak bezpośredni sposób, że zbereźnik doskonały Colin Sweeney faktycznie kogoś zabił.
Sam powrót "ulubionego klienta" pewnie by wystarczył, żebym uznała wyreżyserowany przez Josha Charlesa "Tying the Knot" za odcinek doskonały. A na tym nie koniec, to właśnie w tym tygodniu jasno rozbłysła gwiazda Finna Polmara, prokuratora z Nowego Jorku, którego spotkała w Chicago ciekawa niespodzianka. Być może jest jeszcze za wcześnie, żeby się w nim zakochiwać i uznawać go za nowego Willa. A może wcale nie. To godny następca bohatera, którego nam w okrutny sposób odebrano. To też sprytnie napisana postać – nie mamy wyjścia, musimy go lubić. Choćby za to, że próbował ratować Willa. I za to, że wydaje się fajnym, skomplikowanym facetem, który na dodatek z założenia stoi po drugiej stronie niż ci, którym kibicujemy na co dzień.
Cieszy też to, że żadnego pokręconego romansu tu raczej nie będzie. Finn ma żonę, na szuję nie wygląda, a z Alicią błyskawicznie połączyła go więź zupełnie innego rodzaju. I świetnie.
Przebrnęłam przez wszystkie złe sezony "Californication"!
Brawa, wielkie brawa dla mnie. Brawa i ciasteczko. Od lat tkwiłam gdzieś w połowie 4. sezonu, a opinie o kolejnych nie zachęcały do powrotu. Ale skoro Hank Moody nas w tym roku opuszcza, przemogłam się i jakoś udało mi się to wszystko przetrwać. Największy problem sprawił mi sezon 5., który okazał się okropny pod każdym względem. "Szóstka" była już całkiem przyzwoita, głównie dzięki melancholijnej Faith, która w jakiś popaprany i zarazem doskonały sposób pasowała do Hanka. Wiadomo było, że nie będą żyli długo i szczęśliwie, ale koniec końców oni razem sprawili, że sezon okazał się całkiem znośny.
Aż w końcu nadszedł sezon 7. i… ojej. Jest słabiej niż kiedykolwiek. To po prostu nie działa – ten okropny cudem odnaleziony dzieciak, ta seksowna "baby mama numer 1", ten cały procedural o gliniarzu z Santa Monica, który Hank pisze z grupą dziwaków, to ciągłe gadanie, że Charliemu nie staje. Nie, nie, nie! Dotrwam do końca, oczywiście, nie mam już innego wyjścia.
Przyznaję, że wciąż na mnie działa specyficzny ton "Californication", to połączenie cynizmu z sentymentalizmem, to wrażenie, że mamy do czynienia ze światem, w którym wszyscy krążą w kółko i nikt nie potrafi być szczęśliwy. A jeśli nawet trafia się coś fantastycznego, coś takiego jak wielka romantyczna miłość, która trwa mimo upływu lat, oni nie potrafią tego tak po prostu przygarnąć i o to dbać, i w tym trwać.
Pewnie uważałabym "Californication" za serial genialny, gdyby trwał trzy albo cztery sezony. Teraz jednak mam już dość, w końcu ileż można oglądać tę samą historię od nowa. To, że kolejne sezony zasiedlają bohaterowie identyczni co poprzednio – zmieniają się tylko nazwiska i branże, w których pracują – też nie pomaga. Pozostaje odliczać odcinki do końca.
W "Grze o tron" Daenerys zaprowadza sprawiedliwość…
…a ja się nie mogę nadziwić, jaką drogę przeszła ta dziewczyna. Wszystkie sceny z nią w tym sezonie mają moc. I choć wiele się nie dzieje, wielkich przełomów nie widać, to taki rozmach po prostu musi robić wrażenie. Tak jak wrażenie musi robić jej drobna osóbka, krocząca pośród tłumów i bez najmniejszego wysiłku nimi kierująca. Koniecznie prześledźcie na mapie, jak długą drogę ona przeszła od 1. sezonu.
Wyjaśniło się już dokładnie, kto był wśród spiskowców, którzy dokonali zamachu na życie króla Joffreya. I w tym miejscu znów muszę wyrazić moje uwielbienie dla Littlefingera, którego cynizm, zdrowy rozsądek i żelazna logika zachwycają mnie nie od dziś. Dopóki siedział w Królewskiej Przystani, wydawało się, że to jest to, o co mu chodziło: mieć wygodne życie i pociągać za sznurki. Teraz widać, że jego ambicje są znacznie większe, on chce mieć w życiu… wszystko! I jest gotów wiele zaryzykować, żeby to dostać.
Jeśli coś w "Grze o tron" lubię, to sposób, w jaki serial pokazuje, jak władza potrafi człowieka ogłupić. Nawet ci, którzy uważają się (i uważani są) za mistrzów politycznych intryg, potrafią nagle stracić życie, bo okazuje się, że nie wszystko byli w stanie przewidzieć. Littlefinger działa ostrożnie, rozważnie planuje kolejne ruchy i stara się nie wychylać. To zimny drań i świetny gracz polityczny. Zdecydowanie chciałabym go oglądać na ekranie częściej. Ale pewnie mam dziwny gust i kompletnie nie rozumiem, o co w tej całej "Grze o tron" chodzi.
A co Wy widzieliście w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.